facebooktwitteryoutube
O Blogu Aktualności Las Grzyby Pogoda Perły dendroflory Drzewa Wrocławia Wywiady Z życia wzięte Linki Współpraca Kontakt
Aktualności - 18 lut, 2020
- 2 komentarze
Kultowe grzybobrania. Część 7. Sierpień 1994 roku. Prawdziwkowe natchnienie.

KULTOWE GRZYBOBRANIA.

Część 7. Sierpień 1994 roku. Prawdziwkowe natchnienie.

Siódma część kultowych grzybobrań przypada na miesiąc sierpień 1994 roku. Był to niezwykły rok. Pod względem pogody, o czym częściowo będzie dalej. Sezon jagodowy musiałem przerwać pod koniec czerwca na 2,5 tygodnia, ponieważ miałem okazję wyjechać na ostatnie i na szczęście nieliczne kolonie w życiu, gdyż skończyłem szkołę podstawową. Rodzicie byli zadowoleni, że wyjadę nad morze i będę mógł się w pełni zrelaksować po zdanych egzaminach do szkoły średniej. Tyle, że mnie telepało w środku, bo był to przełom czerwca/lipca, a jak wiadomo – to czas jagód i przede wszystkim całodniowych wycieczek do lasu i tylko o tym wtedy myślałem, a nie o jakichś koloniach.

Kolonie, jak kolonie – dzieciaki były bardzo zadowolone, opiekunowie może trochę mniej, ale pogoda była wymarzona dla spragnionych wielogodzinnego wylegiwania się na Słońcu. Mnie taka pogoda doprowadzała do wściekłości, ponieważ nie lubię się opalać. Spiekłem się na raka podczas pierwszych dni kolonii i miałem przywilej pozostania przez następne 2-3 dni w ośrodku, aby nie spalić się do reszty. Z nudów wyskakiwałem (nielegalnie zresztą) do pobliskiego salonu gier, gdzie potrafiłem nawet 2-3 godziny tłuc w Mortal Kombat. Wtedy to była absolutnie kultowa gra. Szef salonu – spoko gość, wiele razy dawał mi pograć za darmo, litując się nade mną, bo opowiedziałem mu, że spiekłem się na raka i mam kilkudniową kwarantannę w opalaniu, a z nudów nie wiem, co ze sobą począć.

Sam ośrodek w Rewalu był usytuowany zaledwie kilkanaście metrów od plaży. Wieczorami oglądaliśmy w świetlicy mecze piłki nożnej, ponieważ rozpoczęły się Mistrzostwa Świata w USA. Poznałem wiele nowych koleżanek i kolegów i tak się zaprzyjaźniliśmy, że do dzisiaj, żadna z tych przyjaźni nie przetrwała. ;)) Im w głowie były frytki, robienie kawałów, organizacja zielonych nocy i negocjacje w sprawie sobotniej dyskoteki, a mnie to wszystko odpychało i napawało wręcz odrazą. Byłem inny niż wszyscy inni. ;)) W myślach jechałem pociągiem do Bukowiny Sycowskiej.

Jednym z najlepszych momentów kolonii była potężna nawałnica, która przetoczyła się nad Rewalem i pobliskimi miejscowościami, chociaż szkoda było połamanych drzew. Była to jedna z tych burz, które na zawsze będą okupować czeluści mojej pamięci. Podczas jej trwania, okazało się, że ci, którzy najbardziej kozaczyli i czepiali się innych, wymiękli całkowicie, gdy w pobliżu ośrodka uderzył piorun. Wichura połamała kilkanaście drzew wokół, a przez moment było prawie tak ciemno, jak w nocy, a było to przecież około 17-stej godziny.

Ja za to byłem w żywiole. Wparowałem na poddasze i z otwartą gębą podziwiałem rozwścieczoną burzę. Pamiętam, jak jedna z dziewczyn poszła za mną i powiedziała mi, że bardzo boi się burzy, a zwłaszcza takiej intensywnej. Odpowiedziałem jej, że nie ma czego, ponieważ jak rąbnie w nas piorun to nawet nie poczujemy. Odpowiedziała mi, że jestem nienormalny i wróciła z powrotem. ;))

A ja byłem po prostu zły na cały świat, że muszę siedzieć na koloniach, a tam w Bukowinie i okolicach sezon leśny trwa w najlepsze, większość ekipy jeździ na jagody, a jeszcze ojciec podkręcał mnie przez telefon i mówił mi, że za każdym razem, jak jedzie do lasu to grzybiarze o mnie pytają. Momentami byłem tak zdesperowany, że miałem ochotę potajemnie spakować się i zwiać do Wrocławia, ale na szczęście nie odważyłem się na to. Jakoś przetrwałem te 2,5 tygodnia, które dłużyły mi się niemiłosiernie. Jak przyjechałem do Wrocławia to już na drugi dzień musiałem pojechać do lasu.

O grzybach w lipcu 1994 roku można było jedynie pomarzyć. Kto pamięta tamten miesiąc, ten wie, że dał on popalić równo. Upały i skrajnie niskie sumy opadów (we Wrocławiu zaledwie 10,8 mm – jedna z najniższych wartości dla lipca w historii!), nie dawały cienia nadziei nawet na złamaną betkę. Ale były jagody i wycieczki od świtu do nocy, które ubóstwiałem i uwielbiałem. Przywitać bukowiński świt w lesie i popatrzeć na zachód Słońca na stacyjce kolejowej po całodniowej włóczędze, zbieraniu jagód i wchłanianiu wszystkimi zmysłami lasu. To było to, czego potrzebowałem.

Wieczorem, kiedy czekaliśmy na ostatni pociąg, podziwialiśmy latające robaczki świętojańskie i chrabąszcze majowe. Nad nami zataczały kręgi liczne nietoperze, a w poświacie stacyjnej lampy fruwały ćmy. Myliśmy ręce przy pompie obok stacji i słuchaliśmy cykania świerszczy. To były niezapomniane chwile! Wieczorna mgiełka unosiła się nad młodziutkim wtedy jeszcze młodnikiem brzozowym naprzeciwko stacji. Siedzieliśmy na ławce pod klonem “Bukowianinem” i gawędziliśmy o wsi spokojnej, wsi wesołej, wsi jagodami i grzybami płynącej i wspaniałymi lasami pachnącej, czyli o Bukowinie Sycowskiej.

W powietrzu unosiły się zapachy bukowińskiej ziemi, lasów, dojrzewających zbóż, pokrywającej się wieczorną rosą trawy i jagód z naszych koszyków. Wszyscy mieliśmy “kota” na punkcie Bukowiny i rozumieliśmy się bez słów! Gdy przyjeżdżał pociąg z Ostrowa Wielkopolskiego do Wrocławia to jeszcze otwierałem okno, aby popatrzeć na zasypiającą Bukowinę, zanim na dobre się rozpędził. Myślami pozdrawiałem bukowińskie lasy, łąki, pola i już kombinowałem w głowie, kiedy przyjadę tu ponownie. Pamiętam, jak raz wracał z nami m.in. ś.p. Józef “Ścigany”, który – kiedy otworzyłem okno – też wychylił głowę i powiedział: “Bukowino, już z 3 dni przyjadę tu ponownie”. Powiedział to tak, jakby mówił do najbliższej mu osoby. Wtedy – nie po raz pierwszy zresztą – przekonałem się, że nawiedzonych czcicieli bukowińskiej krainy jest więcej. ;))

Po gorącym, upalnym i skrajnie suchym lipcu, nareszcie przyszło orzeźwienie, chociaż pierwsze dni sierpnia, dały jeszcze afrykańskiego czadu i żaru. No, ale w końcu, łaskawie ochłodziło się i to dość znacznie oraz zaczęło coraz częściej i mocniej padać. Sezon jagodowy zakończyliśmy z końcem lipca, a do połowy sierpnia, ze dwa razy pojechaliśmy na jeżyny. Pogoda zaczęła być coraz bardziej grzybowa i postanowiliśmy z ojcem, że w dniu 20 sierpnia spróbujemy po raz pierwszy w sezonie pobiegać za grzybami.

Nasza grzybowa paczka, po zakończeniu sezonu jagodowego popadła w letni letarg. Część grzybiarzy czekała już na wrzesień i początek jesiennego wysypu grzybów, cześć powyjeżdżała na urlopy i summa summarum, na Nadodrzu stawiliśmy się jako jedyni z naszej paczki. Zanim przyszliśmy na dworzec, przechodziliśmy przez Plac Powstańców Wielkopolskich. Spod wiaduktu na ulicy Trzebnickiej wyjechał tramwaj, z którego wypatrzył nas Józef “Klawisz”. Uchylił tylko okno i zawołał: “W Bukowinie nie ma nic, w Twardogórze wysyp prawdziwków!”. Machnął nam jeszcze ręką na pozdrowienie i pojechał dalej, ulicą Chrobrego. Taki nius to był poranny red-grzyb-bull o ogromnej mocy!

Zaczęliśmy się z ojcem zastanawiać. Gdzie by tu pojechać? Może wysiąść w Twardogórze? Może tam więcej padało i grzyby pokazały się, a w Bukowinie mniej i faktycznie nic nie ma? Ale jak tu nie zobaczyć Bukowiny, skoro tam zaplanowaliśmy wycieczkę? W końcu chwila debaty i postanowione. Kupujemy bilet do Bukowiny i jak grzybów nie będzie to cwałujemy lasami na Twardogórę. Rozwiązanie to pasowało mi wybornie. Godzinka czasu jazdy pociągiem i wysiedliśmy w Bukowinie. Trzeba podkreślić, że wysiedliśmy sami, co było naprawdę rzadkim widokiem w tamtych czasach i o tej porze roku. W pociągu spotkaliśmy wprawdzie jakichś innych grzybiarzy, ale oni wszyscy, hurtem wysiedli w Grabownie.

Strategia grzybobrania – klasyczna, idziemy za chlewnię i obskakujemy pierwsze, podgrzybkowo-kozakowo-prawdziwkowe górki. Zapachniało lasem. Widać wreszcie kałuże, a i po gumowcach można oznajmić, że jest zdecydowanie bardziej wilgotno niż podczas suszonego lipca. Taktyka stała. Ja idę prosto, ojciec na lewo. Widzę pierwsze psiaki, gołąbki i olszówki. Coś w lesie drgnęło – pomyślałem. Wytrzeszczam oczy, a tu wspaniały i miły głos ojca. “Paweł! Chodź tu!” Znałem tę intonację na wylot. Ojciec znalazł jakieś grzyby i cieszy się na cały las. ;))

Popędziłem czym prędzej, a tam 5, dosyć sporych prawdziwków rosnących szeregowo i następne dwa, kilka metrów dalej. Zaczyna się euforia i magia grzybobrania! Hurra! Tylko jeszcze kluczowe pytanie – czy zdrowe? 6 sztuk zdrowiutkich, jeden pożarty przez robaki. Statystyka bardzo dobra jak na sierpień. Włączamy tryb “rentgena” i prześwietlamy ściółkę w poszukiwaniu następnych. Ja, zanim włożyłem grzyby znalezione przez ojca do koszyka, pocałowałem każdemu kapelusz. Powąchałem. Paweł w żywiole! Kopnięty na punkcie grzybów. ;))

Wracam do swojej ścieżki, a ojciec krzyczy: “Mam następne dwa!” Odpowiadam: – “tato, zbieraj, ja idę zobaczyć na swoją miejscówkę!”. Miałem takie miejsce blisko skraju lasu na górce, gdzie rosły sosny pomieszane z brzozami i świerkami. Tam bardzo często znajdowałem prawdziwki. Zasuwałem do niego szybko, żeby w końcu znaleźć swojego, pierwszego w tym dniu prawdziwka.

Las był wtedy jeszcze bardzo gęsty, przed czyszczeniami, trzebieżami, itp. Trochę igliwia naleciało mi za koszulkę, ale wreszcie dochodzę na miejsce, a tam, chyba z 15 czupurnych prawdziwków spoglądających na mnie nieruchomo spod swoich ciemno-brązowych i lekko lepkich kapeluszy. Trzony pękate z tą magiczną, białą i niepowtarzalną siateczką, która na każdym owocniku tworzy jedyny, unikalny wzór.

Przez moment nie wiedziałem co robić? Czy zawołać ojca, pochwalić się i pokazać mu jak rosną, czy zebrać je do kosza i szukać następnych? Pomyślałem, że lepiej zebrać, bo a nuż ktoś kręci się w pobliżu i szybko “pomoże” mi je wyzbierać. Z tego co pamiętam (oraz na podstawie swoich starych zapisków w zeszycie), chyba tylko dwa prawdziwki były robaczywe, reszta zdrowiutka wylądowała w koszyku.

Oddaliłem się od ojca na większą odległość, ale mieliśmy ustalony punkt, w którym – po obejściu kilku miejsc, mieliśmy się spotkać. Wyszedłem z mojej magicznej miejscówki i postanowiłem przybliżyć się do leśnej, piaszczystej drogi. Zanim do niej doszedłem, serce ponownie mocniej zabiło. Tym razem cztery, prawdziwkowe “maczugi”. Jeden rósł przy samej drodze. I znowu cała ceremonia wykręcania, czyszczenia, wąchania, całowania i sprawdzania pod kątem lokatorów. Cały kwartet zdrowy. Radość nie do opisania!

To było to, o czym marzy każdy grzybiarz. Trafić w początek wysypu, kiedy grzyby są najpiękniejsze, jędrne, zdrowe, pachnące i o czym praktycznie jeszcze nie wie konkurencja. Zacząłem zbliżać się do umówionego miejsca z ojcem i ponownie mną wstrząsnęło. Następne prawdziwki. Chyba z siedem czy osiem sztuk. Dwa robaczywe, reszta idealna. Czułem wypieki na twarzy. Co te grzyby w sobie mają, że człowiek wpada w taki amok na ich widok? ;))

Już widzę ojca, który na mnie czekał, a tu przede mną lśnią jeszcze trzy, zakopane prawie po czubek kapelusza prawdziwki w szczerym piachu. Jak je wyciągnąłem to okazało się, że trzony mają bulwiaste, potężne, grube, a poduchowate kapelusze to klasyka i majstersztyk gatunku. Podszedłem do ojca i otrzymałem kolejny, pozytywny, prawdziwkowy wstrząs.

Ojciec naciął już połowę kosza! W sztukach to było ich chyba ze 60. Rzekł do mnie: “Trafiliśmy w najlepszym momencie. Zobacz, nie ma nikogo wokół. Chyba miejscowi nawet jeszcze nie wiedzą”. Co robimy? – zapytałem. Ojciec odpowiedział – “Idziemy na następne miejsca. Jak tak dalej nasze grzybobranie się potoczy to godzinka, może dwie i kosze będą pełne po pałąki”.

Ja jeszcze dodałem od siebie. Tato, a czy wiesz, co się będzie działo na Nadodrzu, jak nas ktoś zauważy z naszej paczki? Ojciec zaśmiał się i odpowiedział: “Chyba lepiej będzie nam wysiąść na Psim Polu i wrócić do domu autobusem, bo jak przywieziemy dwa kosze prawdziwków i przyuważą nas na Nadodrzu to rozpęta się wielka zadyma”. ;)) Oczywiście żartowaliśmy sobie, bo wiadomym było, że wrócimy na Nadodrze, aby z premedytacją rozpętać grzybową zadymę wśród swoich. ;))

Poszliśmy za sieć energetyczną, gdzie mieliśmy kolejne, dyskretnie ukryte miejsce na prawdziwki. W tamtych czasach była to jedna z najlepszych miejscówek w pobliżu wspomnianej sieci, która ciągnie się do Goli Wielkiej. Znajduje się tam obniżenie terenu z charakterystycznym dołkiem, w którym – przy wilgotniejszej pogodzie – stoi woda, ponieważ gleba w nim jest bardziej gliniasta. Wokół tego obniżenia, na bardziej piaszczystych i ubogich glebach rosły dosyć gęsto sosny z brzozami, a pośród nich młode dęby. Było też kilka wyższych modrzewi, pod którym często znajdowałem maślaki żółte. W tym dniu, nie poszliśmy jednak po maślaki. Chodziło nam oczywiście o prawdziwki. Pękałem z ciekawości, co tam znajdziemy w tak fenomenalnie rozpoczętym grzybobraniu.

Zanim na dobre weszliśmy do miejscówki, spojrzeliśmy jeszcze na lewo i prawo, czy aby nas ktoś nie śledzi i nie chce podpatrzeć, gdzie idziemy. W tamtych czasach to były miejscówki o najwyższej klauzuli grzybowej poufności i nikomu się takich miejsc nie zdradzało. ;)) W końcu, bardzo powolnym krokiem, zbliżyliśmy się w okolice gliniastego dołka. Chociaż czuliśmy podskórnie, że możemy tam trafić na eldorado, jednak nie zakładaliśmy, że w tym miejscu zakończymy grzybobranie. To było PRAWDZIWKOWE, 20-STO SIERPNIOWE NATCHNIENIE. Miejscówka ta wystrzeliła prawdziwkami w ilościach, jakich wcześniej jeszcze nie widzieliśmy, chociaż znaliśmy ją od kilku lat.

Ja wpadłem w taki amok, że o mało nie wywróciłem się, zaczepiając gumowcem o wystający korzeń sosny. Postawiliśmy kosze w miejscu, ściągnęliśmy plecaki i co chwilę donosiliśmy garściami prawdziwki. Nie zapisałem w notatkach ile dokładnie ich było, ponieważ w pewnym momencie przestałem je liczyć, ale spokojnie mogę napisać, że było ich tam grubo ponad 120. Może ze 140, 150. Kosze po pałąki zostały załadowane w ciągu 40-50 minut. Do dzisiaj mam ciarki, jak wspominam to grzybobranie.

W tamtym dniu, rzeczywiście prawdziwki rosły jak “natchnione” i gdybyśmy mieli do czego zbierać, to jestem przekonany, że powtórzylibyśmy zbiór, tym bardziej, że wielu miejsc nie odwiedziliśmy, a przecież znaliśmy jeszcze sporo prawdziwkowych miejscówek. Gdy wracaliśmy z pełnymi koszami na stację, minęło nas kilku miejscowych, a niektórzy z nich łapali się za głowę. Jeden z nich powiedział: “Cholera! A ja byłem 3 dni temu i 2 sztuki znalazłem. Jutro z rana uderzam w swoje miejsca”.

Do Wrocławia wracaliśmy w grzybowej dumie i chwale. Myślałem, że pęknę z radości i nie mogłem się doczekać, kiedy wysiądziemy na Nadodrzu. Ponieważ wróciliśmy wcześniejszym pociągiem, była nadzieja, że jednak nikt nas nie zauważy, bo większość zwiadowców wychodziła na późniejszy pociąg. Jednak nic z tego. Józef “Klawisz”, który z rana obwieścił nam informację o wysypie, stał na czele kilku zwiadowców, wśród których byli też m.in. Jurek, Czesiek, Marian “Manuś” i Heniu “Kot”. Powolnym krokiem wyszliśmy z tunelu pod dworcem, wprost pod wybałuszone oczy zwiadowców. Nie muszę pisać o reakcjach grzybiarzy, bo wspomniana wyżej “zadyma” rozpętała się na całego. ;))

Jurek i reszta zwiadowców, po pożegnaniu się z nami i pogratulowaniu zbiorów, poszła kupić bilet na następny dzień do lasu, który wypadał w niedzielę. Wróciliśmy do domu i po szybkiej kąpieli oraz pokrzepieniu się pysznym obiadem, do późnych godzin przerabialiśmy skarby runa leśnego. W domu zapachniało grzybami jak podczas pełni jesiennego wysypu. To także niezapomniane i wspaniałe chwile z rodzinnego domu, które na zawsze zostają w pamięci.

Po 20-sto sierpniowym, prawdziwkowym natchnieniu, postanowiliśmy pojechać na grzyby 5 dni później, czyli w dniu 25 sierpnia. W ciągu tych kilku dni dość mocno ociepliło się i nie padało. W jednym dniu to zrobiło się wręcz upalnie. Z rana na Nadodrzu było chyba z 50 osób z koszykami, w tym większość znajomych z naszej paczki, którzy od razu wskazali, że to my jesteśmy “winni” całego zamieszania. ;)) Był też Romek, który powiedział, że “już po grzybach”, chociaż jeszcze można coś nazbierać. Nie za bardzo zaskoczyłem, o co mu chodzi, ale w lesie wszystko się wyjaśniło.

Ponownie pojechaliśmy do Bukowiny i przeszliśmy przez te same miejscówki, co 5 dni wcześniej. Grzybów było chyba z 80% mniej i co drugi był robaczywy. Najpierw pomyśleliśmy, że dlatego mamy słabszą sytuację grzybową, ponieważ chodzimy po tych samych miejscach. Jednak kiedy poszliśmy znacznie głębiej w las, na miejscówki, w których nie było nas pamiętnego, 20 sierpnia, prawdziwków było nieco więcej, ale w większości były już robaczywe i przerośnięte. Z dużym wysiłkiem udało nam się nazbierać jeden kosz i trzeba było chodzić za grzybami do godziny 16-stej, a nie, jak 20 sierpnia, do godziny 11-stej.

Czasami grzybiarz czeka cały rok na ten jeden, wymarzony i natchniony grzybami dzień. Sobota, 20 sierpnia 1994 roku była dla nas właśnie tym dniem.

Darz Grzyb! ;))

Podziel się na:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • Twitter
  • Blip
  • Blogger.com
  • Drukuj
  • email

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

  • wojek //23 lut 2020

    Witaj Paweł:)
    Jeśli mnie pamięć nie myli to w 1994 roku bawiłem na naszych Kresach Wschodnich a tam boletusa nie brakuje jeśli wiesz gdzie szukać rzecz jasna, a i poprzedni sezon pod tym względem do najgorszych nie należał:)
    Serdecznie pozdrawiam
    Darz Grzyb:)

    • Paweł Lenart //23 lut 2020

      W Bukowinie ogólnie cały sezon grzybowy był słaby. Po prawdziwkowym natchnieniu ponownie zrobiło się sucho, zarówno wrzesień, jak i październik miał opady poniżej normy. Grzyby były, ale w małych ilościach i trzeba było się za nimi naprawdę nachodzić. Za to jesień 95 roku grzybnęła bardzo obficie. Pozdrawiam. 😉