facebooktwitteryoutube
O Blogu Aktualności Las Grzyby Pogoda Perły dendroflory Drzewa Wrocławia Wywiady Z życia wzięte Linki Współpraca Kontakt
Aktualności - 22 sie, 2022
- brak komentarzy
Kultowe grzybobrania. Część 19. Końcówka sierpnia 2006 roku – prawdziwkowa solówka w Bukowinie Sycowskiej.

KULTOWE GRZYBOBRANIA.

Część 19. Końcówka sierpnia 2006 roku – prawdziwkowa solówka w Bukowinie Sycowskiej.

Po ponownej kilkumiesięcznej przerwie przyszedł czas na kontynuację Kultowych Grzybobrań. Część 19. dotyczy grzybobrania z końca sierpnia 2006 roku, a więc cofam się do wydarzeń pogodowo-leśno-grzybowych, które miały miejsce 16 lat temu. Kto pamięta tamten sezon? Myślę, że rasowi grzybiarze pamiętają go doskonale. Zanim jednak przejdę do szczegółów, kilka zdań na temat sezonu 2005, który zagrzybił w drugiej połowie sierpnia i właściwie tylko w tym okresie. Sezon i rok 2005 był przede wszystkim tym, w którym można mówić o definitywnym końcu Bukowińskiego Kultu Lasów Wrocławskiej Paczki Grzybiarzy. U Mietka w sklepie nie było ani oficjalnego rozpoczęcia sezonu, ani jego zakończenia. Ci grzybiarze, którzy jeszcze żyli i jeździli do Bukowiny pociągiem oddalili się od siebie. Raczej nie umawiali się na wspólne wyprawy, rozmawiali tylko wtedy, kiedy przypadkiem się spotkali. Coraz częściej jeździłem do lasu sam lub z ojcem. Sezon grzybowy też był dziwny, chociaż wystawiłem mu nawet ocenę bardzo dobrą. Jednak dotyczy ona wyłącznie drugiej połowy sierpnia. Kto w tym okresie nie nazbierał grzybów, jesienią musiał włóczyć się kilometrami, borami i kniejami za grzybami.

Marek Snowarski – gospodarz i autor portalu www.grzyby.pl tak podsumował sezon grzybowy 2005: “Rok 2005 miał tylko jeden okres niewątpliwego wysypu. W sierpniu. Dotyczyło to jednak tylko zachodniej Polski i było ograniczone do około dwóch tygodni. Można rzec, że sezon (letni) był nawet rewelacyjny dla wyposzczonej w poprzednich latach Wielkopolski. Od połowy sierpnia nastąpił rzadko spotykany niemal dwumiesięczny okres równej, słonecznej i bezdeszczowej a przy tym ciepłej pogody. Susza przyczyniła się do wygaśnięcia pod koniec sierpnia wysypu i braku normalnego wrześniowego sezonu grzybowego. O dziwo nieliczne opady jakie pojawiły się w październiku, pozwoliły wtedy na zbiór grzybów w całej Polsce, ale raczej tylko przez doświadczonych grzybiarzy, znających dobrze teren i nie bojących się zrobienia kilku kilometrów marszu.”

Czyli można napisać, że sezon 2005 w części jesiennej był raczej przeciętny/kiepski, na pewno nie spełniający oczekiwań grzybiarzy. Wiosna 2006 roku minęła pod znakiem bezgrzybia, głównie z uwagi na skąpe opady, za to czerwiec zaczął dawać nadzieję na lepsze grzybowo czasy, ponieważ z opadami wyrobił normę. No i rozpoczął się lipiec. Wyjątkowy lipiec, ale w złym znaczeniu. Był to skrajnie upalny i skrajnie suchy miesiąc. Dla miasta Wrocławia i wielu innych miejscowości, wciąż plasuje się on jako najcieplejszy lipiec w historii pomiarów instrumentalnych i jeden z najbardziej suchych. W tej sytuacji o grzybach można było tylko pomarzyć, natomiast trzeba było śpieszyć się ze zbiorami jagód, ponieważ szybko zaczęły wysychać.

Deszcze świętojańskie nie przyszły, istniała poważna i uzasadniona obawa, że jeżeli sierpień dołoży do pieca to rozpęta się jeszcze poważniejsza susza. Jednak tam na górze, gdzie płyną obłoki, w których czasami bujają niektórzy grzybiarze ;)) zapisano inny scenariusz. Sierpień miał być diametralnie odmienny pogodowo, chociaż jeszcze prognozy pogody pod koniec lipca często wskazywały, że lato się “wściekło” i będzie upierdliwie palić przez następny miesiąc. W końcu rozpoczął się ósmy miesiąc w roku. Oglądałem najnowsze prognozy i przecierałem oczy ze zdumienia. Wynikało z nich, że nadciągają opady i to wielkie, zbawienne dla wysuszonej ziemi, potężne i wspaniałe!

No dobra, prognozy prognozami, ale czy się sprawdzą? Czy rzeczywiście będzie tak lało jak trąbią w TV i radio? Pierwszy i drugi tydzień sierpnia rozwiał wszelkie wątpliwości. Z nieba lały się hektolitry deszczówki, zrobiło się chłodno, pochmurnie i bardzo wilgotno. Momentami przechodziły takie ulewy, że we Wrocławiu notowano liczne podtopienia piwnic. Utworzyły się też rozległe rozlewiska. Potężnie padało również na Wzgórzach Twardogórskich i w samej Bukowinie. Tylko dla Wrocławia oficjalna stacja meteo zanotowała za cały miesiąc 229,3 mm deszczu, co stanowi do dzisiaj niepobity rekord dla sierpnia w historii pomiarów instrumentalnych. W Trzebnicy zanotowano 232,6 mm, w Obornikach Śląskich 290,9 mm, w Miliczu 185,7 mm.

W 2006 roku byłem już na tyle doświadczonym grzybiarzem, że bez cienia wątpliwości wiedziałem, jakie moce grzybotwórcze wywołają te opady w leśnej ściółce. Pozostawało tylko pytanie – kiedy grzyby masowo przyozdobią lasy? Po połowie sierpnia wciąż utrzymywała się przewaga pochmurnej i chłodnej pogody. Po skrajnie upalnym lipcu, sierpień okazał się na tyle chłodnym miesiącem, że zapisał się z anomalią ujemną i został oficjalnie uznany za chłodny (niski wg charakterystyki kwantylowej). Za to w mojej klasyfikacji grzybiarza, sierpień zmierzał do statusu wspaniałego, ale jeszcze trzeba było trochę poczekać, jeszcze kilka dni i nocy. Minęła połowa miesiąca, zaczęły się pojawiać pierwsze informacje o młodych grzybach – prawdziwkach, podgrzybkach, kaniach, kurkach.

Zwiadowców-grzybiarzy na dworcu Nadodrze było coraz mniej, tak jak grzybiarzy ze starej paczki, którzy jeździli pociągami. Pozostało mi osobiste sprawdzenie, jak wygląda sprawa z zagrzybieniem lasów w Bukowinie Sycowskiej. Zbliżał się ostatni weekend sierpnia, który wypadał w dniach 26-27. Przed wyjazdem do lasu wiedziałem tylko tyle, że grzyby zaczynają się pojawiać coraz śmielej i to w coraz większych ilościach. Ojciec nie mógł ze mną pojechać, więc wycieczka miała być grzybiarską solówką. Wieczór poprzedzający wyjazd na grzybobranie był dla mnie jednym wielkim pozytywnym kołowrotkiem. Myślałem, że po setkach grzybobrań w życiu oraz z wiekiem mi to przejdzie, ale nic z tego. Do dzisiaj pozostało i w każdy wieczór przed wyprawą do lasu na grzyby czuję taką adrenalinę, której nie da skok na bungee z 2000 metrów po wypiciu zgrzewki Red bulli. ;))

Nareszcie przyszła upragniona sobota, wyczekiwany poranek i dźwięk zamykanych drzwi w składzie kultowego starego, rozklekotanego składu jednostki EN57. Pociąg wyruszył z Nadodrza. Wziąłem ze sobą dwa kosze. Jeden “bandycki”, czyli o pojemności XXXXL i jeden w średnim rozmiarze. Niektórzy pasażerowie nieco dziwnie na mnie popatrzyli, ale mnie nigdy nie obchodziło i nie obchodzi to, co ludzie myślą na mój widok. Jadę do lasu, a nie w delegację i mam wyglądać jak ktoś, kto jedzie do lasu a nie w delegację. ;)) Jak komuś nie pasuje to niech nie patrzy. Odliczałem minuty, spoglądałem na poszczególne stacje i nerwowo przebierałem nogami, które już chciały być w Bukowinie.

Na Psim Polu do pociągu dosiadło się dwóch grzybiarzy. Z Nadodrza też kilku jechało, ale nie byli to grzybiarze z naszej starej paczki, tylko grupa kilku facetów, którzy już w pociągu zaczęli ostro nawadniać swoje organizmy, więc przypuszczałem, że na grzybach to oni będą, ale na stacji pod ławką. ;)) Jednak najlepsze było to, że wysiedli w Grabownie i zamiast udać się do lasu, poszli w przeciwnym kierunku, zataczając się i ogłaszając światu, przy zastosowaniu słownictwa z pogranicza wysublimowanego rynsztoku podwórkowego, że oto “supermani”, czyli kwiat pijackiego rycerstwa grzybowego przyjechał na grzyby i zamierza dokonać historycznego legendarnego zbioru grzybów. ;))

Tymczasem pociąg na dłuższą chwilę zatrzymał się na następnej stacji, czyli w Twardogórze. Mnie już tak nosiło, że mało biletu nie pogryzłem. ;)) Dlaczego do jasnej ciasnej i ciemnej luźnej cholewci, pociąg ma tak długi postój? Przecież tam czeka las i grzyby. Inny i wspaniały świat, do którego tak mnie ciągnie, a tu wciąż światło czerwone na semaforze. Wreszcie na drugi tor przyjechał z Bukowiny pociąg towarowy, na którego czekał mój skład EN57. Na semaforze zapaliło się zielone światło, pociąg pomału zaczął się rozpędzać, aby za kilkadziesiąt sekund na dobre biec przez twardogórskie pola i łąki.

Następnie pociąg wjechał w lasy położone między Twardogórą i Bukowiną. Moja głowa tylko skręcała się na lewo i prawo, oczy spoglądały na ściółkę, chociaż z rozpędzonego pociągu trudno jest wypatrzeć grzyba. To jest jednak silniejsze ode mnie. Już tylko minuty dzielą mnie od bukowińskiej stacyjki. Po kilku kilometrach pociąg wyjeżdża z leśnego tunelu. Jeszcze pędzi na pełnym biegu, ale przez szybę widać krajobrazy Bukowiny. Dołki i górki, podgrzybkowe pagórki, bukowe obniżenia, prawdziwkowo-koźlarzowe zadrzewienia! Już mnie nic nie powstrzyma. Lenart urwał się z łańcucha i zaraz zniknie jak kamfora w bukowińskich lasach.

Witaj Bukowino! Witaj dorodny klonie, siostro lipo i jałowcu skąpany w piachu i Słońcu! Na ławce siedział starszy gość, który był nieco onieśmielony oraz zaskoczony rytuałami mojego powitania z drzewami na stacji w Bukowinie. Nic nie zagadał, ja też nie. Zbyt śpieszyło było mi do lasu. Jeszcze tylko przez tory jak zając kic i tyle mnie widziano. Bukowińska ziemia pachniała wilgocią, rześkością i świeżością. Widać pierwsze grzyby – głównie muchomory czerwone i krowiaki podwinięte, czyli pospolite olszówki. Czuję się jak na początku jesiennego sezonu grzybowego, chociaż w kalendarzu trwało jeszcze meteorologiczne i astronomiczne lato.

Pierwsze miejscówki na borowiki szlachetnie miałem blisko stacji. Taki niby niespecjalny fragment lasu, trochę zarośnięty samosiewem buka i dębu, w pobliżu młode sosny. To właśnie w tym niepozornym miejscu po raz pierwszy w tym dniu ukazała się prawdziwkowa moc i odsłona lasu. Jest pierwszy, drugi, trzeci i czwarty owocnik. Młode pękate, brzuchate. Wąchałem je przez dłuższą chwilę. Zapachniało mi grzybową kwintesencją jesieni. Radość przeogromna i wspaniała mobilizacja do dalszego poszukiwania. Skoro pojawiają się młode prawdziwki, to trzeba koniecznie przejść wiele miejscówek szlachcicowych i przekonać się o skali rozpoczynającego się wysypu.

Zanurzam się powoli w bukowiński świat grzybów. Widzę młode, jeszcze nierozwinięte kanie. Z każdym dniem będzie ich więcej, aż rozpierzchną swoje ogromne parasole nad ściółką. Znajduję pierwsze kurki i koźlarze czerwone, przy brzózkach babki i pomarańczowo-żółte. Zbieram je tylko przy okazji, bo celem głównym są prawdziwki. Zmierzam na ukrytą, ale obfitującą w borowiki miejscówkę, która znajduje się w pobliżu zarośniętej zaniedbanej piaszczystej ścieżki, przy której rosną zapętlone jeżyny. Zniechęcają one do przejścia, ale ten kto wie jak je ominąć i wśliźnie się głębiej, znajdzie się w małej krainie borowika.

Zastanawiam się przez dłuższą chwilę, czy postawić na wszystko jak rośnie, czy spróbować większych zbiorów borowików szlachetnych? Postanawiam, że podejmę ostateczną decyzję po odwiedzeniu kilku borowikowych stanowisk. Teraz zaczynam wytrzeszczać oczy w tej znajdującej się za jeżynami. Długo nie muszę nadwyrężać narządu wzroku. Są! Na widoku około 8-10 owocników. Ależ piękne, lśnią od wilgoci, jędrności i jakości! Idę po nie bardzo powoli, bo wiem, że pośpiech w tym miejscu może zakończyć się rozdeptaniem innego, jeszcze nie namierzonego przeze mnie prawdziwka.

Wszystkie zdrowe! Tylko jeden miał lekko robaczywy trzon. Widzę kilka następnych! Te, które rosną dalej od drzew są jaśniejsze, natomiast owocniki rosnące w ich pobliżu – ciemniejsze. Kremowe, z misternie utkaną siateczką na trzonie, niektóre dobrze już widoczne, inne jeszcze zakopane po kapelusz w ściółce. Czuję, jak dostaję wypieków na twarzy. Po raz pierwszy w tym dniu stawiam kosz i zaczynam na dobre kręcić się tam i z powrotem. W sumie znajduję około 30 cudnych prawdziwkowych mistrzów w budowaniu napięcia wśród grzybiarzy. Wiedzę, że grzyby – dzięki sprzyjającym warunkom – są bardzo zdrowe. Miałem podjąć decyzję później, ale już w tym momencie ostatecznie decyduję, że podczas tego grzybobrania stawiam przede wszystkim na prawdziwki

Moja wyprawa nabiera prawdziwkowych rumieńców. Przede mną sporo kilometrów do przejścia, ponieważ najlepsze miejscówki na borowiki szlachetne są dosyć oddalone od siebie, ale z radością podejmuję to wyzwanie. Inni grzybiarze chyba jeszcze nie wiedzieli, co się zaczęło dziać w lasach, ponieważ nikogo w lesie nie spotkałem, przy drogach nie widać zaparkowanych samochodów. Postanawiam wykorzystać to maksymalnie. W szybkim tempie przemieszczam się do następnej prawdziwkowej miejscówki. Czekają na mnie! Kolejne poduchowate kapelusze z trzonami jak bicepsy Arnolda Schwarzeneggera w czasach najlepszej formy!

Dno w “bandyckim” koszu zostaje zakryte. Trochę już ważą, ale mam wielkie rezerwy sił, które są napędzane prawdziwkowym natchnieniem. Zbliżam się do kolejnej miejscówki, tym razem bardziej rozległej, takiej na mniej więcej 1,5 ha lasu. Panuje w niej specyficzny klimat. Sosny rosną dość gęsto, pomieszane są z młodymi dębami, bukami, świerkami i brzozami. Wokoło rośnie trochę krzewinek borówki czernicy. Wspaniale tam się chodzi, a gdy grzybiarzowi towarzyszy myśl, że zaraz ujrzy brązowe, nieco wypukłe kapelusze osadzone na masywnych trzonach to radość stąpania jest nie do opisania.

I ponownie zaczyna się. Od pierwszego. Co ciekawe, każda grzybna miejscówka zaczyna się od pierwszego znalezionego w niej grzyba. ;)) Mam prawdziwki. Dwa, pięć, dziesięć, piętnaście! Przestaję liczyć, tylko gromadzę je w jednym miejscu, żeby później oczyścić. Zauważam pewną tendencję. Im bardziej wchodzę w środek miejscówki, tym mniej borowików. Za to w bliskiej odległości od duktu rośnie ich coraz więcej. Obieram więc “przy-duktowy” sposób wyszukiwania prawdziwków. Ta strategia daje fantastyczny efekt. Na usypanej przeze mnie prawdziwkowej górce znajduje się ponad 50 pulchnych owocników borowika szlachetnego, a to nie koniec. Pozostaje mi do obejścia druga strona.  

Prawie drugie tyle. To już jest szaleństwo, ale póki w koszu mam miejsce i drugi jest pusty, maszeruję dalej z prawdziwkową siłą napędową. Do następnej borowikowej otchłani trzeba przejść przez sosnowy las gospodarczy. Chcę przedreptać go szybko, jednak zatrzymują mnie kurki i kilka młodych podgrzybków. Na dywanie mchu lśnią inne grzyby – różnokolorowe gołąbki, olszówki, mleczaje, owocniki grzybów rosnących w kępach. Mech nasycił się wilgocią, chlupie pod uciskiem gumowców. Sosny wprawiają człowieka w trans swoim żywicznym aromatem.

Później jeszcze dwa zakręty, leśne ostępy i kawałek młodnika. Dochodzę do miejsca, w którym wrzosy kwitną na piaszczystych terenach lasów Bukowiny. Tam często rosną prawdziwki. Już po kilku chwilach szukania znajduję pierwsze owocniki. W kwitnącym wrzosie wyglądają jak zaczarowane. Taniec borowikowego brązu z dopingiem głębi fioletowego pierwiastka leśnych cudów. Co za widoki! Zatrzymuję się i najpierw podziwiam przez kilka minut to magiczne połączenie grzybów z wrzosami.

Idę fioletową otchłanią wrzosowej komnaty piaszczystego boru, zbieram lśniące prawdziwki – leśne skarby o zapachu orzechów. Borowiki szlachetne coraz bardziej przenoszą mnie w baśniowy świat, przez jakiś czas dosłownie tracę kontakt z rzeczywistością! Trwaj prawdziwkowa chwilo jak najdłużej! Teraz już wiem, że pierwszy “bandycki” kosz zostanie całkowicie zapełniony wyłącznie prawdziwkami. Waży dużo, ale mam jeszcze sporo sił, wystarczająco, aby zapełnić również średni kosz. Nawet nie mam ochoty zrobić przerwy na posiłek.

Sprzyja mi pogoda, ponieważ przeważa chłodna i pochmurna aura, typowa raczej dla października niż końcówki sierpnia. Dzięki temu grzyby są wyśmienite jakościowo, praktycznie nie notuję robaczywych owocników. Tempo marszu wyraźnie zwolniłem, gdyż “bandycki” kosz jest naprawdę napakowany i dużo waży. Ale za to jaka jakość w nim się znajduje! Przypominam sobie najwspanialsze grzybobrania, jakie w życiu miałem do tej pory i już wiem, że to również się do nich zaliczy. Kosz tak wybornych, jędrnych i zdrowych prawusków nie zbieram w każdym sezonie. 

Tymczasem zbliżam się do kolejnej miejscówki borowikowej, położonej w obniżeniu wśród lasów bukowych. Tam często zaglądają miejscowi, jednak w tym dniu żywej duszy w niej nie było. Były za to prawdziwki i to jakie! Ponownie prężące bicepsowe trzony i połyskujące kusząco brązowo-białymi kapeluszami. Znajduję ich grubo ponad 30. Drugi kosz poszedł do boju. Na dnie leży kilkanaście owocników innych gatunków grzybów, wszystkie zaczynam przykrywać borowikami. Czyżby drugi kosz borowików stał się dzisiaj faktem?

Mój nos, ale przede wszystkim prawdziwkowo-leśne wydarzenia, które mają miejsce podczas tego grzybobrania nie pozostawiają złudzeń, że przyjadę do Wrocławia “zaborowikowany” po pachy. Później będziemy w domu obrabiać zbiory do czwartej z rana, a jak w końcu zamknę oczy i pójdę spać, to ponownie zobaczę dziesiątki napęczniałych prawdziwków rosnących w bajkowych lasach Bukowiny Sycowskiej. Nie minęły dwie godziny i myśli w pełen drugi kosz borowików się zamieniły. Teraz trzeba wrócić na stację. Na szczęście Lenart Bukowinę wyssał prawie z mlekiem matki i obiera najkrótszą możliwą drogę powrotu, ale taką, żeby się nie wywalić z grzybami, bo różnie to bywało, jak się za bardzo skrócić drogę zachciało. ;))

Gdy wracałem z powrotem na stację, momentami miałem wrażenie, jakby ktoś lub coś mi pomagało nieść kosz. Nie wiem, czy było to natchnienie i emocje, czy krzepa i tężyzna fizyczna, czy jednak coś trudnego do racjonalnego zdefiniowania i opisania? Jedno jest pewne – czułem chyba takie spełnienie, jak ciężko pracujący latami sportowcy odbierający na olimpiadzie złoty medal. Przypominałem sobie liczne porażki z pierwszych, jeszcze dziecięcych lat grzybobrań, nieudane poszukiwania grzybów, kiedy inny grzybiarze tachali pełne kosze, a ja ledwie co dno zapełniłem. Owszem, w latach mojego grzybiarskiego raczkowania były również złote strzały, z których część opisałem w Kultowych Grzybobraniach. Ale było też wiele porażek i zwątpień, czy dorównam kiedyś moim mistrzom? Tylko regularne wyprawy, poznawanie skomplikowanego systemu leśnych i grzybowych zależności oraz nauki mistrzów przyniosły ten efekt. Dodałbym też pokorę i szacunek do lasu oraz czerpanie jego energii piękna oraz nieskończoności, bez względu na grzybowy rezultat.

To, co zaczęło wykluwać się w ściółce pod koniec sierpnia 2006 roku w lasach Wzgórz Twardogórskich było wstępem do wybitnego wysypu, który rozpętał się we wrześniu. Chociaż pogoda zmieniła się diametralnie – z deszczowej i chłodnej na cieplejszą i bardzo suchą, praktycznie przez cały wrzesień, lasy hojnie darzyły jesiennym asortymentem grzybów, napędzane wilgocią po bardzo mokrym sierpniu. Całkiem nieźle było też w pierwszej połowie października. Wszystko to sprawiło, że sezon 2006 zapisał się fenomenalnie i wybitnie w historii grzybobrań na Wzgórzach Twardogórskich, ale nie tylko. Również w skali kraju był to bardzo udany sezon. 

Marek Snowarski na www.grzyby.pl tak go podsumował: “Rok 2006 był wybitnie udany grzybowo. Co prawda lato zaczęło się sucho. Nie padało w czerwcu. W czasie trzech tygodni urlopu w lipcu, na południu Polski, podało, i to symbolicznie, tylko raz. Ludzi ogarniało zwątpienie, czy jeszcze w tym roku można liczyć na grzyby? Ale … jak zaczęło intensywnie padać w pierwszych dniach sierpnia (dobrze pamiętam, bo zaczęło się w dniu powrotu z urlopu :)) ) tak pada bez dłuższych przerw do dzisiaj, gdy piszę te słowa (luty 2007), co dobrze widzę choćby po stacjonarnych kałużach, utrzymujących się kolejny miesiąc i stanie trawy na osiedlu.

Sierpniowe, intensywne, opady nie od razu zaowocowały grzybowo. Sprowokowały natomiast masowe wycieczki do lasu “czy już coś jest” – na histogramie widać to w niesamowicie dużej ilości doniesień w tygodniu 14 – 20 sierpnia i w kolejnych. Pierwsze wypady nieczęsto były udane – proszę zwrócić uwagę jak dużą część słupka zajmują kolory “nie ma” i “marnie”. Pod koniec sierpnia zaczął się mega wysyp i to na terenie całego kraju. Ludzie zbierali grzyby przez cały wrzesień, aż się zmęczyli i zniechęcili. Co twardsi zmuszali się :)) aby kolejny raz wybrać się do lasu i przyciągnąć do domu kosze z grzybami – są na ten temat zabawne wypowiedzi w raportach tekstowych.”

Podsumowując – po rekordowym otwarciu jesiennego sezonu grzybowego 2006 prawdziwkową solówką w Bukowinie Sycowskiej, wszystkie wrześniowe grzybobrania mogę określić kultowymi i bardzo udanymi grzybowo. Jednak to pierwsze z końca sierpnia, samotne, bez obecności innych grzybiarzy, nawet miejscowych było tym najbardziej wybitnym pod względem zbioru borowików szlachetnych, które zasługiwało na szczegółowe opisanie. Wieści o wysypie szybko poszły w świat i podczas następnych grzybobrań, grzybiarzy w lasach było całkiem sporo, ale każdy z nich był zagrzybiony i szczęśliwy. Warto jeszcze raz wspomnieć o skrajnościach pogodowych, jakie miały miejsce podczas wakacji 2006 roku. Lipiec – skrajnie suchy i upalny oraz zaczarowany sierpień – chłodny i bardzo wilgotny, który przyczynił się do wyklucia tysięcy owocników wszelkich gatunków grzybów. W pogodzie i w lesie wszystko jest możliwe. ;)) 

W dwudziestej części Kultowych Grzybobrań na warsztat wezmę wrzesień 2010 roku, czyli miesiąc, który okazał się jednym z najbardziej zagrzybionych wrześni na przestrzeni wielu, wielu sezonów. Skrótowo opiszę też sezony 2007-2009. Tylko trudno mi wskazać, kiedy ją zakończę i opublikuję, pewnie nieprędko. Póki co, nadchodzą najbardziej emocjonujące tygodnie tego roku, które już podgrzewają (a w lesie podlewają) przechodzące od trzech dni obfite opady deszczu na Dolnym Śląsku. Już w piątek wystartują na blogu dolnośląskie komentarze grzybowe, szykuję też mocne wejście w grzybową jesień oraz oczywiście relacje z osobistej rewizji stanu zagrzybienia lasów. Mam nadzieję, że ta jesień nie grzybnie tylko “późnoletnio-parajesiennym” wysypem, za to przyłoży porządnym jesiennym zagrzybieniem po pałąki w koszach i krawędzie skrzynek owocówek. ;))

DARZ GRZYB! ;))

Podziel się na:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • Twitter
  • Blip
  • Blogger.com
  • Drukuj
  • email

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.