facebooktwitteryoutube
O Blogu Aktualności Las Grzyby Pogoda Perły dendroflory Drzewa Wrocławia Wywiady Z życia wzięte Linki Współpraca Kontakt
Aktualności - 25 paź, 2022
- 2 komentarze
Leśne Opowiadania Wojciecha. Kresy Wschodnie, cz. 3. Lato.

Leśne Opowiadania Wojciecha.

Kresy Wschodnie, cz. 3. Lato.

„Kresy Wschodnie, to obszar zaiste ogromny! Choć tereny te były niezmiernie zróżnicowane etnicznie, kulturowo, religijnie i cywilizacyjnie, to jednak wytworzył się tam swoisty kod kulturowy, który nieomylnie pozwalał rozpoznać ludzi „stamtąd”. Na ukształtowanie specyficznego typu wrażliwości mieszkańców Kresów – oprócz burzliwych dziejów – niewątpliwy wpływ miały warunki naturalne, a więc klimat oraz otaczająca ich przyroda i krajobrazy. Pośród dolin i jarów rzek, wzniesień i skał, jezior i bagien, nieprzebytych lasów i nieograniczonych przestrzeni, powstawały przecież ręką ludzką uczynione zamki, dwory, przepiękne parki i ogrody wokół rezydencji, architektonicznie wspaniałe miasta i pełne uroku wsie, kurorty i uzdrowiska, ośrodki wydobywcze i przemysłowe, a także obficie rodzące sady i pola uprawne. A nad tym wszystkim unosiło się tajemnicze, nieodgadnione i niedopowiedziane „coś”.“
– Marek Żukow-Karczewski #Cytaty #żukow-karczewski

Po ponad półtora-rocznej przerwie powracam na blogu z następną częścią Leśnych Opowiadań Wojciecha o codziennym życiu na Kresach Wschodnich, w czasach nie tak dawnych, ale współcześnie często odbieranych jako dalece zamierzchłych. Ludzie, ich kultura, wiara i tradycja były w pewien sposób charakterystyczne i wyróżniające minioną epokę. Na podstawie Leśnych Opowiadań dochodzę do wniosku, że w tamtym okresie było więcej “człowieka w człowieku” i wzajemnego szacunku. Życie codzienne nie należało do najłatwiejszych, zwłaszcza w małych wioskach i miasteczkach otoczonych Puszczą i skutych mrozem oraz zasypanych śniegiem podczas zimy. Wojtek podzielił opowiadania na cztery części. Dla przypomnienia podaję linki na pierwszą i drugą część obejmującą puszczańsko-wiejskie życie podczas zimy i wiosny:

ZIMA: http://server962300.nazwa.pl/lesne-opowiadania-wojciecha-7-kresy-wschodnie-czesc-pierwsza-zima.html

WIOSNA: http://server962300.nazwa.pl/lesne-opowiadania-wojciecha-kresy-wschodnie-cz-2-wiosna.html

Trzecia część obejmuje lato. Jest to najdłuższe opowiadanie, jednak już pierwsze wersy wciągają czytelnika i przenoszą w inny świat. Wojtek – poza poruszeniem wielu wątków z codziennego życia Kresowian, barwnie opisuje przede wszystkim to, co ludzie lasu kochają najbardziej – grzybobrania, puszczańskie przygody, włóczęgi, wyprawy wędkarskie i potęgę oraz piękno dzikiej przyrody. Odnajdziemy również momenty zadumy, refleksji i zastanowienia się nad kierunkiem, który obrał współczesny człowiek. Nie brakuje też historii z dreszczykiem.

Wobec tego przenieśmy się kilkadziesiąt lat wstecz do małego miasteczka leżącego na skraju Puszczy Knyszyńskiej…

Koniec czerwca i jednocześnie początek lata, a przede wszystkim początek upragnionych wakacji. Ale również, przynajmniej dla niektórych z nas czas pomocy przy żniwach, zbiorach owoców. Czas naszych „małych żniw leśnych” czyli zbioru poziomek, jagód, malin, borówek, orzechów laskowych i oczywiście grzybów. Czas niezapomnianych wypraw wędkarskich. Ale po kolei.

Na początek opiszę wspomnianą na końcu części drugiej naszą wyprawę po kwiat paproci. Ktoś z nas opowiedział przy ognisku legendę. Kwiat paproci miał kwitnąć tylko w Noc Świętojańską, gdzieś w głębi Puszczy w niedostępnym miejscu. Kto go znajdzie posiądzie niezmierzone bogactwo. Natomiast ostatni ustęp legendy podobał nam się mniej. Mówił on, że nikomu z tego całego bogactwa nie wolno dać ani grosika. Inaczej straci się cały majątek. A my przecież postanowiliśmy działać wspólnie. Cóż, nie bylibyśmy Polakami jakbyśmy nie wymyślili sposobu obejścia zakazu. Czyli postanowione.

W Noc Świętojańską urywamy się z domów, zbiórka o zmroku na Lisiej Górze i wymarsz na wyprawę. Coś tam nagadałem w domu o nocnych podchodach harcerskich i zaopatrzony w latarkę oraz prowiant zameldowałem się na zbiórce. Krótka narada i ruszyliśmy zdobywać majątek. Najpierw leśnym duktem. Później weszliśmy w Puszczę. Postanowiliśmy rozdzielić się żeby przeszukać większy obszar Puszczy. Pamiętam jak dziś. Był ciepły czerwcowy wieczór. Jak to w lesie, niemiłosiernie cięły komary, ale wiadomo, że zdobycie fortuny wymaga poświęceń. Ruszyliśmy po ciemku w las tyralierą szukać kwiatu paproci. Na początku szliśmy przynajmniej blisko siebie, ale spróbujcie iść po ciemku przez las kiedy nie widać nawet własnej wyciągniętej dłoni. A znaleźć to by chyba było o wiele łatwiej przysłowiową igłę w stogu siana niż kwiat paproci w środku Puszczy i to jeszcze po ciemku.

Nie trwało długo, a potraciliśmy się z oczu. Jeszcze przez jakiś czas było widać błyski latarek, słychać pokrzykiwania, aż zostałem sam z Puszczą no i kwiatem paproci. Pomimo nocy, wiedziałem mniej więcej gdzie jestem, a znałem w pobliżu miejsce gdzie tej paproci rosło bardzo dużo. Jak szukać kwiatu to właśnie tam. Ruszyłem więc do celu potykając się co chwila o korzenie i gałęzie. Musiałem też uważać żeby nie wybić sobie oka. Ech prosto to się teraz pisze a tam… trzeba było bardzo uważać na każdy krok. Iść bardzo powoli, bo jakiekolwiek próby przyśpieszania kończyły się potknięciem albo od razu upadkiem. Niewiele pomagała latarka. Na dokładkę figle zaczęła płatać podświadomość. Owszem, nie raz zdarzało mi się wracać przez las w nocy, ale w grupie a tutaj…

Na szczęście pamiętałem nauki czy przestrogi starszych. Po pierwsze pamiętaj, że las w nocy i w dzień jest taki sam. Po drugie, nie ulegaj głupim myślom a koncentruj się na realnym zagrożeniu. Większą krzywdę zrobi ci nie zauważony dół w ziemi niż jakieś tam duchy. Łatwo powiedzieć, dużo trudniej było nie ulec tym lękom. Co tam zresztą ukrywać. Mówiąc wprost, nieźle się bałem a już na pewno odechciało mi się jakichś kwiatów. Nawet paproci. Tak, ale trzeba wrócić. Jakoś tam dotarłem do wspomnianych paproci, jednak bardziej niż o kwiatach myślałem o wyjściu na drogę i powrocie do domu, a i cały czas nie opuszczał mnie strach. Wyobraźcie sobie siebie gdzieś w lesie, kiedy nie widać nawet wyciągniętej dłoni.

Wokół panuje taka cisza, że doskonale słychać bicie własnego serca a upadek szyszki czy gałęzi brzmi jak wystrzał. Odległe pohukiwanie sowy brzmiało jakby krzyk wprost do ucha. Ech, najchętniej schowałbym się pod te paprocie i po pierwsze udawał, że mnie tutaj nie ma, a po drugie – z utęsknieniem czekał świtu. Ale jednak miałem trochę szczęścia. Gdzieś daleko usłyszałem głosy. Brzmiały znajomo. Starałem się podejść bliżej. Zaraz, kto to może być? A może to jakieś duchy? E, to nie duchy, nie robią przecież hałasu no i chyba nie potrafią tak cudownie przeklinać. Krzyknąłem więc:

– Maciek?

– Tak, chodź szybko pomóż, bo Janek wpadł w błocko!

Świat urojonego zagrożenia uleciał w mgnieniu oka. Doszedłem do kolegów jak najszybciej mogłem. Janek faktycznie wpakował się do pasa w bagno. Pomogliśmy mu wydostać się na bardziej suchy teren. Teraz wiedzieliśmy już dokładnie gdzie jesteśmy. Musieliśmy obejść mokradło, skręcić ostro w lewo i po kilkuset metrach dojdziemy do leśnego duktu a dalej mamy prostą drogę do domu. We trzech było raźniej, ruszyliśmy więc troszkę szybciej. Po, może pół godzinnym marszu, wydostaliśmy się na drogę. Pooglądaliśmy się z grubsza w świetle latarek. Wyglądaliśmy raczej jak uczestnicy wiejskiej zabawy po wymianie poglądów niż poszukiwacze kwiatu paproci, a szczególnie Janek ubabrany błockiem. Próbował je usuwać.

Powiedziałem – Janek daj spokój, po drodze jest strumień to umyjesz się. Idziemy. Trzeba przed świtem zdążyć do domu, żeby nie było awantury. Drogą ruszyliśmy już szybciej. We wspomnianym strumieniu z grubsza umyliśmy się. I szczęśliwi wkroczyliśmy do miasteczka. Niestety nie spodziewaliśmy się, że będzie na nas czekał komitet powitalny z odpowiednim przemówieniem a zamiast kwiatów – z pasem w ręku. Co się stało, że sprawa się wydała? Otóż dwóch kolegów, chyba jednak rozsądniejszych od nas, nie wchodziło do lasu tylko wróciło od razu do domu, gdzie rodzice już potrafili wyciągnąć prawdę na temat podchodów harcerskich. Zdaje się, że najszybszy Internet na świecie nie działa z taką prędkością z jaką rozchodzą się wiadomości i plotki po małych miejscowościach. Nie trwało to długo jak chyba cała mieścina była postawiona na nogi. Babcia od razu zaprowadziła mnie do domu, na początek był karny wymarsz do studni po wodę.

Pomimo trwającej jeszcze nocy musiałem doprowadzić się do porządku. Dziadek przylał mi pasem i kazał iść spać. Powiedział, że rano to pogadamy. No i faktycznie odbyła się dłuższa, jak to się mówi męska rozmowa. Przede wszystkim oberwało mi się za oszukiwanie i wymyślanie jakichś podchodów. Dalej Dziadek już bardziej śmiał się z nas i naszych pomysłów. Kwiat paproci. Dobre sobie. Czego to uczą was w tych szkołach. Przecież dobrze wiesz, że nie ma żadnych kwiatów paproci a wierzysz w bajki. I na koniec najważniejsze. Pamiętaj Wojtas, że do majątku, stanowiska, wykształcenia w życiu dochodzi się ciężką własną pracą, często popartą wielkimi wyrzeczeniami a nie jakimiś kwiatami paproci czy innymi czarami. Zapamiętaj to sobie!

A za karę masz zakaz wyjścia z domu przez tydzień. Okropna to był dla mnie kara. Jeszcze w wakacje. Ale trudno. Żadna wina nie może pozostać bezkarna. Ale znowu miałem troszkę szczęścia. Następnego dnia po południu przyszli do Dziadka koledzy. Wiedziałem, że nie będą raczej pili herbatki z sokiem malinowym i pewnie trafi się okazja do wyjścia z domu. I nawet nie czekałem długo. Dziadek zawołał. Wojtas, skocz no do Luśki! Wiedziałem już po co. Tylko szybko! Poleciałem więc zadowolony, że mam chociaż chwilkę wolną od aresztu domowego. A i czasami wpadł do kasy Kościuszko albo Rybak (tak wtedy nazywaliśmy monety, odpowiednio 10 i 5 złotych) jako zapłata za drogę. Dziadek zaczął opowiadać kolegom o moich niedawnych wyczynach – jak to określił, podczas wyprawy po złote runo. Na początku było trochę śmiechu. Później poprosił mnie jeden z kolegów do siebie. Dowiedziałem się, że nie jest to żaden kolega tylko nasz daleki kuzyn. Spytał wprost: Nie bałeś się iść samemu w nocy do lasu? Odpowiedziałem – bałem się i to bardzo, ale poszedłem.

Kuzyn zamyślił się przez chwilę. Dobrze, że nie próbujesz zmyślać. Pamiętaj strach jest normalną ludzką rzeczą, ale rzeczą mężczyzny jest umieć ten lęk przezwyciężyć. O psiakość! Chyba nikt jeszcze ze mną tak nie rozmawiał. Urosłem z dumy ze dwa centymetry, a kuzyn kontynuował – widzisz często musisz mieć w sobie determinację, że musi się udać. Nie wyjdzie za pierwszym razem trudno, pomyśl co zrobiłeś źle. Porozmawiaj z kimś mądrzejszym i próbuj drugi i trzeci raz. Nie wolno tylko się poddawać, a już karygodne jest sięganie po alkohol jako rzekome lekarstwo na problemy. I jeszcze jedno. Nie od razu zbudowano Kraków. Nie można mieć wszystkiego w jednej chwili. Jak to się mówi – powoli, ale systematycznie a efekty przyjdą.

No dobra, jutro mamy jechać po drzewo. Pogadam z Twoim Dziadkiem, może zgodzi się zabrać Ciebie z nami. Po dłuższej dyskusji Dziadek się zgodził. Mało tego, obiecał, że jak będę dobrze pracował to daruje mi karę. Od razu wrócił mi humor i chęć do życia. Nie dość, że mam wyjście z domu to jeszcze w perspektywie cały dzień w Puszczy, a i jeszcze może darowanie kary. Bo, że będę pomagał jak potrafię najlepiej to była dla mnie oczywistość. Wyobrażałem sobie jak to będziemy przedzierać się przez najbardziej niedostępne ostępy Puszczy poszukując odpowiedniego drzewa. Jednak Dziadek kazał mi nie wyobrażać sobie za dużo, tylko iść spać, bo o świcie pobudka. Rzeczywiście było jeszcze szaro jak Dziadek ściągnął mnie z łóżka. Szybko poszedłem po wodę, toaleta, śniadanie i wymarsz do kolegi Dziadka, który furą zabrał nas do Puszczy. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze Leśniczego, żeby uzgodnić skąd możemy brać drzewo a później umówić się na wycenę i zapłatę.

Jakie było moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że nie będziemy przedzierać się przez jakieś niedostępne rejony lasu. Mało tego, w zasadzie w ogóle nie będziemy chodzić po lesie. Trudno. Starannie ukryłem niechęć, pamiętny ciążącej na mnie kary aresztu domowego. Pojechaliśmy w miejsce gdzie drwale usuwali połamane przez wichurę drzewa. Były już złożone przy dukcie leśnym a naszym zadaniem było tylko załadowanie furmanki i ewentualne docięcie drzewa na odpowiedni wymiar. Starałem się wybierać co większe i cięższe kawałki żeby przypodobać się Dziadkowi. Uśmiechał się tylko, ale w końcu odezwał się:

– Wojtas daj spokój, bierz po kolei. Wiem, że siły masz dość, co prawda rozumu – jak się okazuje z ostatnich twoich wyczynów jakby mniej, nie rób bałaganu, zdążymy pozabierać co jest nam potrzebne. Wkrótce mieliśmy pełno, pojechaliśmy przez leśniczówkę do domu wyładować transport i… z powrotem jazda do lasu. Nie pamiętam już, ale trzy lub cztery kursy były do nas i tyle samo do Kuzyna, który w ciągu dnia kazał nazywać się Wujkiem. Niech mu będzie. Nieco później jeździliśmy razem nad Narew na ryby to i wujek opowiedział mi co nieco o sobie. To byłby temat na osobne opowiadanie, ale w skrócie opiszę ten wyjazd nieco później. Kiedy ładowaliśmy ostatni kurs, Dziadek z Wujkiem zawołali mnie do siebie. Spytali wprost, czy żałuję nieodpowiedzialnej wyprawy po złote runo?

Oczywiście, odpowiedziałem. Nie zdawałem sobie sprawy, że ktoś może się o mnie martwić. I coś tam próbowałem powiedzieć o pomocy koledze. Wujek przerwał mi natychmiast. Zrozum nareszcie, że owszem – ta pomoc sama w sobie jest cenna, ale po co kolega wpakował się na własne życzenie w kłopoty? Nie szukaj ich w życiu, one często przychodzą same. Uzgodniliśmy z Dziadkiem, że za dzisiejszą pracę mam karę zawieszoną na dwa tygodnie, ale muszę jeszcze pomóc w cięciu, rąbaniu i układaniu drzewa, a jeśli coś przeskrobię przez te dwa tygodnie to kara będzie jak najbardziej aktualna i nie będzie drugiej amnestii. Cięcie i rąbanie drzewa było na pewno ciężką pracę, ale bardzo ją lubiłem, także nie było to dla mnie problemem a i starałem się być grzeczny przez te dwa tygodnie i jakoś się udało.

Żeby skończyć temat opału poruszę jeszcze sprawę zakupu węgla. Ktoś młodszy byłby chyba w szoku. W tamtych latach zakup węgla wiązał się z wielogodzinnym, często całonocnym staniem w kolejce. Jako nieletni nie stałem osobiście w kolejce, ale moim obowiązkiem było dostarczyć posiłki Dziadkowi lub Wujkowi. Nareszcie. Jeszcze tylko załatwienie transportu i furą dostarczyliśmy węgiel do domu. Pozostał rozładunek i zniesienie węgla do komórki i… można było czekać na zimę, za którą nota bene wcale nie tęskniliśmy. Na marginesie, trochę tego węgla szło. Dom nie był duży, ale i zima nie żartowała, także na ogrzanie zużywaliśmy około 4. ton węgla na sezon. A dzisiaj ? Jeden telefon lub kilka kliknięć w komputerze i firma dostarczy opał do domu a i jeszcze podziękuje za zakup. Cóż, świat się zmienia.

Trwał jeszcze piękny czerwiec, a żeby się nam nie nudziło za bardzo, Babcia wydała komendę o absolutnej konieczności nazbierania minimum pięciu litrów poziomek. Powiedzieć łatwo, ale spróbujcie nazbierać taką ilość. Poziomki rosły i owszem, gdzieś na obrzeżach lasu, ale pojedyncze krzaczki, rzadziej kępkami i nazbieraj tutaj 5 litrów. Na szczęście straszy kolega zdradził mi miejsce, gdzie tych poziomek rosło naprawdę dużo. Trzeba było się tylko pofatygować i ich nazbierać. Ponieważ było to około 20 km od naszego miasteczka, skoro świt wsiedliśmy razem z Bratem do pociągu. Wysiadamy na trzeciej stacji od miasteczka. Zgodnie ze wskazówkami kolegi, przeszliśmy jeszcze około kilometra wzdłuż torów a następnie skręciliśmy w lewo, wzdłuż chyba rzadko używanej bocznicy kolejowej. Gdzie ten tor prowadził? Nie mieliśmy pojęcia. Być może była to jakaś bocznica wojskowa, a gdzieś w lasach były magazyny, skład amunicji czy coś takiego. Zresztą nie jest to ważne.

Najistotniejsze było to, że nasyp kolejowy był wręcz „oblepiony” poziomkami. Takiej ilości tych owoców w jednym miejscu nie spotkałem nigdzie indziej, pomimo lat włóczęgi po lasach. No, ale obfitość owoców to jedno a ich zbiór to drugie. Spróbujcie nazbierać kilka litrów poziomek. Rosną pojedynczo, nisko przy ziemi, na dokładkę są delikatne i łatwo się gniotą. Do tego dochodzi jeszcze praca w pełnym czerwcowym słońcu. Trudno było znaleźć jakieś zacienione miejsce, żeby choć trochę odpocząć. Ale jakoś tam daliśmy radę wykonać zadanie. Szczęśliwi wysiedliśmy na naszej stacji, jeszcze tylko około dwu-kilometrowy marsz do domu i z dumą prezentujemy nasz zbiór Babci. Fakt, że przypominały one raczej marmoladę poziomkową, ale i tak zasłużyliśmy na pochwałę. Dodam jeszcze, że nie wiem jak Babcia potrafiła zrobić z tych poziomek takie pyszne konfitury. Pewnie były to jakieś tajemne, znane tylko Babci przepisy, być może przekazane przez Mamę mojej Babci. Nie istotne zresztą. Ważny był przepyszny produkt finalny.

Czerwcowy tydzień wakacyjny, bardzo bogaty w wydarzenia, szybko dobiegł końca i czerwiec ustąpił miejsca lipcowi. Początek a nawet jeszcze połowa lipca to znowu zbiór jagód. Tutaj była już zupełnie inna historia. Jeszcze przed świtem wychodziliśmy do lasu. Było chyba około trzeciej rano żeby – kiedy już wstanie dzień – rozpocząć zbiór. Jagód było mnóstwo a rwaliśmy je wręcz na wyścigi. Dlaczego? Ważne było, żeby przed siódmą zameldować się ze zbiorem przed bramą fabryki. Czubata szklanka jagód kosztowała u nas „rybaka” czyli ówczesne pięć złotych. Te świeże jagody szły jak przysłowiowe świeże bułeczki, kupowane przez pracowników. Przeważnie to koledzy mieli tych jagód więcej, ale zarobek zawsze szedł do wspólnej kasy i podziału. Raz udało mi się nazbierać całą trzy-litrową kankę i opchnąć całość za pięć dych. Z żalem musiałem te pięć dych oddać do podziału. Jednak to chyba było sprawiedliwe, bo raczej zbierałem tych jagód mniej niż koledzy a oni nic nie mówili. Po prostu obowiązywała nas solidarność a jeśli by ktoś spróbował kantować, od razu zostałby wykluczony z paczki. Oczywiście nie wszystkie owoce szły na sprzedaż. Dużo ich jedliśmy na bieżąco. Babcia robiła pyszną zupę jagodową, nie mówiąc już o pierogach lub naleśnikach z jagodami, no i oczywiście przetworach na zimę.

Lipiec to również początek sezonu grzybowego. Temu tematowi postanowiłem poświęcić nieco więcej miejsca. Pierwszymi naszymi wyprawami były wycieczki na kurki. Popularnie mówiliśmy „za rzekę”. Nie było tam wielkiego lasu. Ot, okrawki położone pod miastem. Jednak wyprawa była dość poważnym przedsięwzięciem. Najpierw trzeba było przeprawić się za rzekę. Jak tylko to było możliwe „pożyczaliśmy” pozostawioną przez kogoś łódkę. Przepływaliśmy na drugi brzeg i szybko oddalaliśmy się, żeby nie było awantury. Często jednak nie było możliwości „wypożyczenia” sprzętu i musieliśmy przez rzekę przejść. Pod miasteczkiem szeroko rozlana rzeka nie była głęboka. Ot, może nieco ponad metr. Przechodziliśmy przez niewielką łączkę, służącą nam za plażę i boisko piłkarskie. Dalej zaczynała się już przeprawa przez rozległe bagno. Szliśmy powoli, bardzo ostrożnie blisko siebie, żeby w razie czego szybko sobie pomóc. Nigdy nikomu nic się nie stało.

Przytrafiła się co najwyżej kąpiel w błocku, ale kto by tam zwracał uwagę na takie drobiazgi. Jeszcze tylko odpoczynek na piaszczystym grądzie zwanym Babią Górką, przeprawa przez ostatni pas mokradeł i nareszcie jesteśmy w lesie. Jak już wspomniałem, nie był to zwarty kompleks leśny, ale resztki starodrzewia lub posadzone prywatne młodniki. Czego jak czego, ale kurek tam nie brakowało. Znajdowaliśmy całe rodziny pieprzników. Na polanach czy obrzeżach młodników nie brakowało kań i maślaków, popularnie zwanych tutaj „ślimakami”. Każdy z nas uzbierał koszyk leśnych dobroci i czekała nas ponowna przeprawa przez bagno i rzekę. Za to jak smakowała kartoflanka albo jajecznica  z kurkami. Tylko mogę powspominać.

W tym miejscu mała dygresja. Każda taka wyprawa musiała zakończyć się do obiadu. Czas po południu był przeznaczony na pomoc w domu. Natomiast pod wieczór chodziliśmy po mleko do sąsiadów, którzy mieli krowy. Prawdziwe wiejskie mleko prosto od krówki. Nie tą mlekopodobną ciecz serwowaną dzisiaj w sklepach. Ktoś powie, że mleko było na pewno tłuste. Rano zbieraliśmy z dwóch litrów mleka szklankę śmietany. Tylko co z tego. Przecież byliśmy aktywni i tą energię spalaliśmy z nawiązką. Można mieć zastrzeżenia co do higieny, bakterii i czegoś tam jeszcze. Możliwe. W końcu nikogo nie namawiam do kupowania mleka bezpośrednio u gospodarza. Ze swojej strony natomiast, nie pamiętam żadnego przypadku zatrucia wśród nas.

Chodziliśmy „za rzekę” dość często. Chodziłem tam jeszcze wiele lat później, już jako osoba dorosła. Pewnego wrześniowego dnia nie chciało mi się przechodzić przez rzekę. Przeszedłem więc wspomnianą rzekę przez most w Nowodworcach. Widziałem jak las się zmieniał, niestety nie na lepsze. Obrzeża zaczęły służyć jako wysypisko gruzu i innych odpadów. Duża część lasu była już wycięta. Ale w jednym miejscu nawet mi to się przydało. Leśnicy wycięli starodrzew pod linią energetyczną wysokiego napięcia. Wiadomo, że jest to konieczne ze względów bezpieczeństwa. Żeby nie pozostawić pustego miejsca posadzili świerki z intencją wycięcia ich na Boże Narodzenie. Pomiędzy świerkami rosła też samosiejka brzozy. Postanowiłem zajrzeć tam. Efekt przeszedł moje oczekiwania. Znalazłem dużo pięknych kozaków brązowych i to młodych. Po drodze jeszcze było trochę kurek i kilka prawdziwków. Nie chciało mi się wracać tą samą drogą.

Postanowiłem wrócić, przechodząc wprost przez rzekę. Przez bagno? Nie, nie było już żadnego bagna. Jacyś mądrzy decydenci stwierdzili, że marnuje się ileś tam hektarów ziemi i zamiast bagna trzeba zrobić pastwisko dla bydła. No przechodziłem przez to „pastwisko”. Wiele hektarów nieużytków porośniętych ostem, łopianem i jakimś innym zielskiem. Naprawdę ciężko było przez to przejść. Przekląłem „mądrych” i świat z satelitami zanim udało mi się dotrzeć na brzeg rzeki. Kto to wymyślił? Nie wiem. Bagno było swoistym ekosystemem i zostało bezpowrotnie zniszczone. Jeszcze może by to było zrozumiałe, gdyby rzeczywiście ta ziemia służyła za pastwisko dla krówek, owiec, kózek, nie wiem czego tam jeszcze. A był to klasyczny ugór pozarastany chwastami. Powiedziałem sobie, że więcej to tędy nie będę się przedzierał.

Jeszcze jedna przygoda grzybowa była związana z laskiem za rzeką, ale nie tylko. Był wrzesień i obchodziliśmy jakąś uroczystość rodzinną. Rano z powodu nie najlepszego samopoczucia postanowiłem przejść się „za rzekę”, bardziej na spacer niż na grzyby. Ale oczywiście zabrałem ze sobą kosz i… w drogę. Planowałem przejść przez most w Nowodworcach, pospacerować po lesie i wrócić przez drugi most w naszym miasteczku. Jednak po drodze, już pod Nowodworcami postanowiłem zajrzeć na łąkę. Wiedziałem, że w tym miejscu rzeka potrafi wylewać na wiosnę i pozostawia po sobie doły. Ponieważ tak wielki przybór wód trafia się dość rzadko, doły te są pozarastane karłowatą brzózką i sosenką. A nuż trafi się troszkę kozaków?

Co się okazało? Trafiłem w dziesiątkę. Obszedłem kilka tych dołków i miałem pół koszyka kozaków, zarówno brązowych i czerwonych, trochę maślaków. Trafił się też jeden prawy. W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję właśnie na temat tych łąk. Otóż pojawiały się na nich (jeśli tylko sprzyjały warunki) masowo pieczarki. Duży kosz można było nazbierać w dwie godziny. Chętnie wybieraliśmy się na te łąki, zresztą amatorów takiego „pieczarkobrania” było dość dużo, ale wystarczyło dla wszystkich. Jeszcze jedno zdarzenie związane z pieczarkami. Gościłem wtedy w lecie na Kresach już jako dorosły, warunki meteo sprzyjały „inaczej” grzybom. Od dobrych kilku tygodni panował w pogodzie silny wyż, który przyniósł wprawdzie słoneczną pogodę, ale też i silne upały. Także o grzybach można było zapomnieć.

Chyba, że… Udamy się na grzybobranie do mojego kolegi, który kawałek za miasteczkiem miał dużą pieczarkarnię. Wziąłem więc koszyk, zakupiłem nieco waluty i poszedłem „na grzyby”. Kolega jeszcze mnie ochrzanił, że wziąłem za mały kosz. Dołożył torbę pieczarek i po spożyciu waluty wymienialnej, udałem się na skróty przez wspomniane łąki do domu. Niby nic wielkiego, ale po drodze spotkałem znajomych. Ze zdumieniem oglądali mój zbiór i dopytywali się, gdzie ja te pieczarki znalazłem? Nie wiem co mi strzeliło do głowy. Odpowiedziałem, że na łąkach. Ale trzeba dobrze się naszukać przy rowach, bo gdzie indziej susza. ;)) Na marginesie – susza to była taka, że i w tych rowach nie było kropli wody. Nigdy bym nie przypuszczał, że znajomi potraktują te gadanie poważnie.

Następnego dnia o świcie szedłem przez wspomniane łąki na ryby. Teraz to ja się zdziwiłem widząc znajomych ganiających z koszykami po wyschniętej na pieprz łące. Wolałem, krztusząc się ze śmiechu, obejść to miejsce bokiem. Cóż jednak czyni siła sugestii. Mało tego, rozmawiałem za kilka dni ze znajomymi i byli dalej przekonani, że te pieczarki jednak rosną, tylko nie chciałem im zdradzić miejsca. Cóż… Wracajmy do wspomnianej wyprawy za rzekę przez dwa mosty. Przeszedłem przez most we wsi Nowodworce. Postanowiłem przejść drogę ciągnącą się wewnątrz lasu, zaglądając w jakieś ciekawsze miejsca i wrócić do domu. Tymczasem las, nawet niewielki potrafi tęgo zaskoczyć. Zaraz przy wejściu natknąłem się na stare doły po kopcach na ziemniaki z resztkami starej, na wpół zbutwiałej słomy a zamiast ziemniaków, w kopcach rosły przepiękne kozaki czerwone i to w sporej ilości. Szybko napełniłem kosz, po drodze udało się jeszcze skubnąć trochę „leśnego drobiu” i maślaków. Miałem czym się pochwalić w domu.

Opiszę jeszcze dwie sytuacje związane z kozakami. Jedna sprzed bardzo wielu lat. Jeździliśmy PKS-em kilka kilometrów za miasteczko lub nawet szliśmy pieszo do miejscowości Studzianki albo Horodnianka. Tam zaczynała się już Puszcza. Niedaleko wioski rosły młodniaki sosnowe obsadzone pasami brzeziny. Pewnego lata „sypnęło” w tych brzezinkach kozakami, ale tak, że się człowiek o nie dosłownie potykał. Tak potężnego wysypu kozaków nie spotkałem nigdy później. Rosły całymi gromadkami, nawet po kilkanaście owocników. Gdyby ktoś chciał, wywiózł by ich całą taczkę. Oczywiście zbieraliśmy po koszyku dziennie. Lwia część grzybów szła do suszenia a co młodsze do marynaty. A wysyp jak to wysyp, był i się skończył.

Druga przygoda przytrafiła mi się znacznie później. Był wrzesień. Z rana w domu zatrzymały mnie jakieś obowiązki, także wyszedłem z chałupy na grzyby prawie w południe. Żeby nie tracić czasu na dojście pojechałem autobusem do wspomnianych Studzianek. Ostrym marszem ruszyłem do lasu, żeby zdążyć posprawdzać znane miejscówki. Zaglądam więc w co ciekawsze miejsca i nic. Gdzieś znalazłem pojedynczego kozaka i tyle. Postanowiłem, że albo pójdę przez maleńką wioskę Ożynnik z powrotem do Studzianek, albo do Horodnianki i PKS-em wrócę do domu. Odszedłem dość daleko w las, była chyba godzina piętnasta a kapeluszników brak. Trzeba było myśleć o odwrocie. Postanowiłem sprawdzić jeszcze jedno miejsce. Była to górka porośnięta mieszanką osiki i brzozy z jednej strony, z drugiej był młodnik sosnowy. Czyli obrałem kurs na Horodniankę.

Wszedłem we wspomniane miejsce i znowu nic. W rozpaczy wszedłem we wspomniany młodnik sosnowy. Widzę z daleka kilka grzybów z czerwono ubarwionymi kapeluszami. Byłem przekonany, że to muchomory, ale coś mi ta czerwień nie pasowała. Podszedłem bliżej. I zdębiałem, przecież to najprawdziwsze czerwone kozaki. Dlaczego wyrosły w czystym sosnowym lesie, a nie przy brzozach czy osikach? Nie wiem. Zresztą mniej mnie to interesowało. Zacząłem się rozglądać. Zauważyłem drugą paczkę czerwońców, później trzecią i następne. Schodziłem powoli, już dokładnie penetrując młodnik. Długo nie trwało jak miałem pełny kosz. Brzeg lasu był dość mocno zarośnięty paprocią (wyżej była tylko czysta ściółka). Postanowiłem na koniec sprawdzić jeszcze i ten brzeg. Wiedziałem, że takie miejsca bardzo lubią boletusy. I nie myliłem się. Nie było ich tyle ile „czerwońców”, ale kilkanaście było piękną ozdobą zbioru.

Nie sposób pominąć przy opisie grzybobrania naszego Króla Lasu czyli Jego Wysokość Prawdziwka. Jeśli tylko były warunki do owocowania grzybni, wybieraliśmy się całą paczką specjalnie na nie. Jechaliśmy do wspomnianych Studzianek lub Horodnianki i ruszaliśmy w Puszczę. Naszym celem były piaszczyste górki porośnięte z rzadka sosną i jałowcem. Jeśli ktoś miał szczęście to na jednej takiej górce znalazł nawet kilkadziesiąt prawusków. Z zasady nie zbieraliśmy wtedy innych gatunków grzybów. Za to jaka była satysfakcja, kiedy przyniosłem do domu pełen kosz prawdziwych. Prawdziwki z reguły szły na suszenie. Pamiętam ten zapach, który snuł się po całym domu. Chodziłem po tych miejscówkach już jako dorosły, najczęściej sam. Ktoś zapyta się dlaczego? Przecież iść z kimś jest zawsze raźniej. Może i tak, ale jednak wolałem włóczyć się po Puszczy samemu. Nie potrafię odpowiedzieć dlaczego. Może dlatego, że byłem wtedy sam dla siebie przewodnikiem i kierownikiem wycieczki.

Nie musiałem z nikim uzgadniać kierunku, miejsc zbierania i godziny powrotu. Może dlatego, że wolałem pozostawać sam na sam z Puszczą. Coś mnie po prostu ciągnęło do Puszczy i zawsze odwlekałem, ile tylko mogłem godzinę powrotu. Zobaczę jeszcze co jest za tą górką, za pasem starodrzewia, po drugiej stronie mokradła. Odkrywałem nowe miejscówki grzybowe, gdzie raczej nikt nie chodził. Może ktoś ze śród puszczańskich wiosek. W ten sposób odkryłem miejscówkę na kurki. Liściasty las nad brzegiem bagna. Niepozorny, trochę grabów, trochę brzozy i topoli osiki. Poszedłem bardziej za prawdziwymi, względnie kozakami, a natknąłem się na całe „kurniki” leśnego drobiu. Przy czym niektóre owocniki były nieomal wielkości dłoni. Przy odrobinie szczęścia, znalazłem zawsze w tym miejscu kilka kilogramów kurek. Ale to jeszcze nic w porównaniu ze znaleziskiem i to niedaleko miasteczka.

Poszliśmy kiedyś z Wujkiem, bardziej na spacer niż na grzyby. Idąc brzegiem, powiedzmy podrośniętego młodnika sosnowego, z daleka zauważyłem jakby żółtą płachtę. Byłem pewien, że to ktoś wywalił do lasu plastikowe worki po nawozie. Niestety praktyka wywalania śmieci do lasu jest u nas cały czas dość powszechna. Kiedy podszedłem bliżej do tych „worków” formalnie oniemiałem. Przecież to nie były żadne worki tylko kurki. Ale takiej ich ilości w jednym miejscu nie spotkałem nigdy więcej. Nie liczyłem ich oczywiście, ale na pewno było to dobre kilkaset owocników. Kiedy lato miało się ku końcowi wybieraliśmy się na rydze. Tutaj nie trzeba było jakichś dalekich wypraw. Rosło ich dość w trawach na obrzeżach młodników sosnowych w pobliżu miasteczka. Ale kiedy odwiedziłem to miejsce kilkanaście lat później, znalazłem “aż” jednego rydza i to z nadzieniem. Przy okazji poskarżyłem się koledze.

Uśmiechnął się tylko tajemniczo chcesz nazbierać rydzów? To zapraszam jutro o 5 rano. Jedziemy do roboty za Czarną Białostocką. Zabierzesz się z nami. Tylko bądź punktualnie! (kolega pracował wtedy w Nadleśnictwie). Dobrze – odpowiedziałem. Będę na pewno. Uzbrojony w duży kosz i plecak z prowiantem przyszedłem na miejsce zbiórki. Przyjechał po nas stary wysłużony żuk i pojechaliśmy do lasu. Kolega wraz z brygadą miał za zadanie wykoszenie śródleśnej łąki. Nie wiem czy to siano było później zbierane na paszę dla zwierząt. Na miejsce dojechaliśmy około szóstej. Było jeszcze szaro, wypiliśmy więc herbatę z termosu (chłopaki mieli cały duży służbowy termos). Pogadaliśmy chwilkę aż zrobiło się jasno. Kolega poradził iść brzegiem łąki i lasu. Tylko odejść trochę dalej bo blisko rydze chłopaki już wyzbierali. I tak zrobiłem. Nie będę wdawał się w szczegóły.

Dość powiedzieć, że do 14, czyli godziny powrotu zebrałem dwa duże kosze. Jeden swój plus drewnianą skrzynkę, którą koledzy musieli mnie poratować. Kiedy Babcia zobaczyła taki zbiór, niezwłocznie poleciła mi udać się jeszcze raz na rydze. Zrobimy rydze kiszone. Następnego dnia była sobota. Pogadałem z kolegą. Nie miał nic przeciwko, a ponieważ było mi trochę głupio wpraszać się, zaoferowałem swoją pomoc przy koszeniu łąki. Kolega na to odrzekł, że nie trzeba bo i tak mamy robotę podgonioną. Jest sobota, zrobimy sobie ognisko a ty kup trochę „waluty”. I tak było. Zakupiłem odpowiednią ilość waluty. Kosz rydzów nazbierałem szybko. Resztę „dniówki” zajęło nam ognisko, pieczenie kiełbasek no i konsumpcja „waluty”. Na marginesie nie powiem, żeby kiszone rydze były jakieś nadzwyczajne w smaku. O wiele lepsze były podsmażane na patelni.

Wspomnę jeszcze o kaniach i opieńkach, tych grzybów też nie brakowało. Pierwszych na polanach, czy śródleśnych łąkach. Drugich na starych porębach, czy też w Puszczy na wiatrołomach lub starych pniach. Kanie – wiadomo, najlepsze są w postaci wegetariańskich schabowych a opieńki najczęściej lądowały w marynacie lub były wykorzystywane na bieżąco. Cóż jeszcze można dodać? Grzybów i to najróżniejszych gatunków nie brakowało, o ile oczywiście sprzyjały im warunki. Bywało i tak, że rozgościł się potężny wschodni wyż i przez kilka tygodni trwała susza. Z jednej strony to dobrze ze względu na trwające żniwa, z drugiej dla grzybiarzy to niemal katastrofa.

Wspomniałem o żniwach. One były też nieodłączną częścią lata. O ile Dziadek miał pola bardzo mało, aby posadzić ziemniaki i posiać trochę zboża na karmę dla kur to brat Babci mieszkający pod samą białoruską granicą (wtedy była to granica z ZSRR) był już rolnikiem z prawdziwego zdarzenia. Może nie co roku, ale często jeździliśmy do pomocy. No wtedy to dostawałem w kość. Podziwiałem bądź co bądź starszych ludzi, ciężko pracujących w polu, po powrocie do domu jeszcze zajmującymi się obowiązkami. Ja przez pierwsze dwa, trzy dni miałem tyle siły, żeby dojść do stodoły, walnąć się na siano i po godzinie próbować coś jeszcze pomóc w domu. Po tych, powiedzmy trzech dniach jakoś organizm przyzwyczajał się do nowej roboty i już nie było tak źle.

Pobudka następowała około piątej rano. Gospodarze zajmowali się na początek inwentarzem, później jedliśmy dobre śniadanie i około siódmej rano następował wyjazd w pole. Kiedy już ze zboża – jak tutaj mówiono „zeszła rosa”, przystępowaliśmy do pracy. Stryj z kilkoma mężczyznami kosili zboże, a do moich obowiązków jako nieletniego należało zbierać zboże, wiązać je w snopy i ustawiać w stogi. Wszystko dobrze ale raz, że panował niemiłosierny upał a nigdzie nie było grama cienia, to jeszcze zawsze nieźle pokłułem się słomą, a na dokładkę miałem zawsze takie szczęście, że kilka razy dziennie przydusiłem pszczołę lub trzmiela zaplątanego w zbożu. Za co oczywiście byłem częstowany żądłem. Rodzina ze mnie zaczęła się naśmiewać, że to będę bogaty skoro mam takie szczęście do pszczół. Cóż…

Kiedy byłem starszy nauczyłem się kosić, wydawało mi się, że to lepsza praca. Rodzina nie bardzo chciała uwierzyć w te moje umiejętności, ale kiedy potrenowałem na chwastach rosnących na przydrożnym rowie, pozwolono mi kosić zboże. Uczciwie powiem, że oczywiście pomimo tego, że byłem młody i wysportowany, nie byłem w stanie dorównać w tej pracy ludziom urodzonym na wsi i wprawionym do takiej roboty od dziecka. Ale nikt ze mnie się nie naśmiewał. Po prostu Komisja stwierdziła, że jak na mieszczucha to radzisz sobie całkiem nieźle. Wspomnę jeszcze, że kombajn był w tamtych latach praktycznie nieosiągalny dla tak zwanych rolników indywidualnych. Co innego w funkcjonujących za czasów, tak zwanego socjalizmu realnego PGR lub SKR ( Państwowych Gospodarstwach Rolnych i Spółdzielniach Kółek Rolniczych). Tam takie maszyny były jak najbardziej dostępne. Nieco później w latach osiemdziesiątych, Stryjowi czasami udawało się ten kombajn wynająć.

To była naprawdę duża ulga w pracy, nie mówiąc już o zaoszczędzonym czasie. Tak, ale żniwa to jedno a jeszcze przecież trzeba zboże wymłócić. Spokojnie, nikt już mi nie kazał młócić zboża cepem. Chociaż… Dwa cepy stały sobie na pamiątkę w stodole. Kiedyś uparłem się spróbować. Familia śmiała się ze mnie, ale dobrze, skoro chcesz. Zabrałem kiedyś z pola jeden snopek zboża. Zabrałem na klepisko do stodoły. złapałem cep i… No dość powiedzieć, że chociaż udało mi się nie zrobić nikomu krzywdy. A ile było śmiechu, w końcu przy wydatnej pomocy Stryja jakoś wymłóciłem ten snopek. Prawdziwe młócenie odbywało się przy pomocy młockarni. Ktoś z sąsiadów dysponował taką maszyną, Stryj umawiał termin i do roboty. Na początku jako nieletni, tylko podawałem zboże do maszyny.

Kiedy byłem starszy odbierałem pełne worki zboża i podstawiałem puste. Prace ciężka i jeszcze na tempo. Trzeba było zabrać pełen worek, podstawić pusty, pełny zawiązać i odnieść na furę, następnie gonić z powrotem bo już czekał następny. Wory ważyły chyba z tonę sztuka. Pierwsze jeszcze jakoś szły, ale dochodziło zmęczenie a przerw nie było. W kolejce czekali następni gospodarze a i Stryj rozliczał się od godziny pracy młockarni. Nareszcie żniwa były zakończone. Zboże i słoma schowane w stodole (zboże przynajmniej te na swój użytek, reszta jechała do punktu skupu). Stryj miał zawarty jakiś kontrakt na dostawę tego zboża, nie pamiętam dokładnie. W każdym razie ileś tam kwintali oddawał do wspomnianego punktu.

Po zakończonych żniwach przychodził czas na dożynki. Mniejsze odbywały się u nas na wsi. Organizowaliśmy wspólnie imprezę, najczęściej na świeżym powietrzu. Na początku jako nieletni brałem udział w tych dożynkach tylko symboliczny. Później nie powiem, nie żałowałem sobie. Na każdych dożynkach musiałem opowiadać jak to możliwe, że tak szybko nauczyłem się, jak to określano „wiejskiej roboty”. Uczciwie powiem, że sam nie wiem. Chyba jakoś miałem to przekazane w genach przez przodków.

Przeskoczę kilka tygodni, żeby skończyć temat żniw. Około 10. września zaczynaliśmy wykopki, czyli żniwa ziemniaczane. Robota o tyle lżejsza, że nie było już wściekłego letniego upału, nie żądliły żadne pszczółki. Najpierw pługiem była wzruszana, jak to nazywałem „bruzda”, później kobiety wybierały ziemniaki do koszy a my je odbieraliśmy i zsypywaliśmy do worków. Później ładowaliśmy worki na furę i znosiliśmy do piwnicy. Pewnej słonecznej wrześniowej niedzieli, koledzy zaproponowali krótki wypad za miasto na ognisko i pieczenie ziemniaków. Powiedziałem, że chętnie, tylko poczekajcie, skoczę po ziemniaki i sól. Chłopaki popatrzyli tylko na siebie z uśmiechem. Chodź mówią, sól kupimy w sklepie, co nie zużyjemy weźmiemy do domu, a ziemniaków nie brakuje na polu.

Teraz to ja się zdziwiłem. Przecież już dawno po wykopkach. Chodź zobaczysz. I faktycznie, nie trwało długo jak znaleźliśmy potrzebną nam ilość ziemniaków, skoczyliśmy do pobliskiego lasku po chrust. A żeby się nam nie nudziło, jedna osoba pilnowała ogniska a reszta szła do lasku na… boletusy. Nie było ich tam w jakiejś oszałamiającej ilości, ale zebraliśmy wspólnymi siłami sporą reklamówkę. Wspomnę jeszcze, że w okolice miasteczka chodziłem w wolnych chwilach dość często. Nie była to może jakaś wielka wyprawa na grzyby, bardziej spacer, ale trochę prawdziwych można było zebrać. Natomiast jesienią było dużo zielonek. Na polanach pomiędzy młodnikami rosło dużo maślaków. Często zbieranych przeze mnie na specjalne zamówienie Babci „do obiadu”.

Dodam jeszcze, że obowiązkowym zbiorem były maliny i orzechy laskowe. Malin musieliśmy przynieść zawsze osiem litrów. Dlaczego akurat tyle? Nie potrafię odpowiedzieć. Tyle potrzebowała Babcia i już. Zresztą zbiór malin nie przysparzał większych trudności. Znaliśmy dobrze miejsca gdzie one rosną. Zbiór był o tyle lepszy, że nie trzeba było się schylać jak przy zbieraniu jagód lub poziomek. Zawsze za jedną wyprawą realizowaliśmy zamówienie Babci z bonusem, a jeszcze co pojedliśmy świeżych leśnych owoców to też nasze.

Co do orzechów, to też nie było większych problemów. Tutaj trzeba było tylko się nałazić. Leszczyn wprawdzie nie brakowało, ale nie na każdej były owoce. Czy ktoś nas zdążył uprzedzić, czy też leszczyny nie owocowały co roku? Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Ale jeśli nie na jednej to zawsze znaleźliśmy dość orzechów na innej. Kiedy narwaliśmy pełne naczynia siadaliśmy sobie gdzieś pod drzewem i następowała kontrola jakości zbioru. Część orzechów była – jak to nazywaliśmy „z dziurką” czyli zasiedlona przez robale (jak one potrafiły przebić się przez twardą skorupkę orzecha) i jako taka pozostawała w lesie. A my po kontroli jakości uzupełnialiśmy zbiór. Orzechy musiały być jeszcze rozłożone gdzieś na strychu celem wysuszenia, a później, cóż, zabawialiśmy się w wiewiórki zjadając w zimowe wieczory nasz zbiór.

Jeszcze w dwóch zdaniach skończę temat zbiorów, chociaż to dotyczy zbiorów ogrodowych a nie leśnych. Jak wcześniej wspominałem Babcia i Dziadek mieli dość duży ogród. Rosły między innymi porzeczki, agrest, jabłonie i śliwy. Nie było tych krzewów i drzewek dużo, ale kiedy owoce dojrzały musiały być starannie pozbierane i dostarczone Babci do kuchni. Za to smak swojej roboty konfitur i dżemów, wynagradzał nam z nawiązką czas poświęcony na zrywanie owoców.

……………………

Puszcza. Wielokrotnie wzbudzałem wśród sąsiadów i znajomych zdziwienie. „Po co łazisz po tym lesie jak tam nic nie ma?” Rzeczywiście, bywały na przykład okresy suszy gdzie grzyba się nie uświadczyło. Czy też wybierałem się na włóczęgę wczesną wiosną. Dla niektórych rzeczywiście nic w lesie nie było. Ale nie dla mnie. Uwielbiałem wręcz te samotne wędrówki przez pierwotny las. Zaliczałem kolejne kilometry z czystej ciekawości. Co jest za tym wzniesieniem, a za tym zakrętem?

Ponadto niepowtarzalny klimat Puszczy. Wiedziałem, że często jestem sam w promieniu nawet kilku kilometrów. Zresztą powiem szczerze, że daleko w Puszczy starałem się unikać spotkań z ludźmi. Nigdy nie wiadomo kto się tam włóczył. Bimbrownicy, kłusownicy, przemytnicy? Nie wiem. Wolałem nie leźć nikomu w oczy i tyle. Co innego, kiedy zdarzało mi się przechodzić przez śród-puszczańskie wioski. Wtedy chętnie porozmawiałem z mieszkańcami, czasami zatrzymywałem się na posiłek. Często pozwolono mi nazbierać sobie jabłek „na drogę”, nie wspomnę już, że zawsze korzystałem z okazji i uzupełniałem zapasy wody.

Wszystkich moich wycieczek po Puszczy nie sposób opisać, ale jedną historię postaram się odtworzyć, chociaż minęło już wiele lat od czasu kiedy się ona wydarzyła. Był piękny sierpień. Pełnia lata. Korzystając ze stabilnej, wyżowej pogody postanowiłem zrobić sobie dłuższą całodniową wycieczkę po Puszczy. Planowałem wyjazd PKS-em około 4 rano. Przejdę około 35 km i późnym popołudniem powinienem wyjść na szosę Białystok- Kuźnica, a w którym miejscu to zobaczymy. Następnie okazją lub PKS-em wrócę do domu.

Wieczorem kilka razy sprawdzałem czy wszystko zabrałem. Większy niż zwykle zapas prowiantu, na wypadek gdyby jednak przyszło spać w Puszczy, stary koc, kawałek folii, jakiś bandaż, plaster, woda utleniona, solidny nóż zwany przeze mnie biwakowym, latarka z zapasową baterią no i kosz na grzyby. Tutaj zastanawiałem się, czy naprawdę go zabierać? Kawał drogi przede mną i to bardzo trudnego terenu, a jeśli bym znalazł grzyby trzeba je nieść. Ale tam wiadomo. Jakże bez kosza udawać się do lasu.

Ze zdenerwowania nie bardzo mogłem usnąć. W końcu taka wyprawa to nie byle co, tym bardziej, że miałem poruszać się po terenie kompletnie mi nieznanym. Nareszcie słyszę jak nasz zegar ścienny wybił godzinę trzecią. Czas wstawać. Po cichu, żeby nie budzić domowników zaliczam toaletę poranną, zjadam solidne śniadanie i czas wychodzić. Na szczęście PKS przyjeżdża punktualnie, bo czasami różnie z tym bywało. Kupuję u nieco zdziwionego kierowcy bilet i ruszamy. Podróż nie trwa długo. Wysiadam na przystanku a właściwie jest to tylko zatoczka przy szosie. Zarzucam plecak na grzbiet i ruszam na spotkanie puszczańskiej przygody. Jest co prawda jeszcze ciemno, ale póki co idę szeroką szutrową drogą do wsi. Mam około trzech kilometrów, także nim dojdę, wstanie już letni dzień. Zawsze przy tej drodze robiły na mnie wrażenie ogromne drzewa świerkowe rosnące wzdłuż niej.

Po ciemku, kiedy można było dostrzec jedynie ich zarysy, wydawały się jeszcze potężniejsze niż w rzeczywistości. Przypominały niebosiężne wieże, szerokie u podstawy tak, że nie objęło by ich i czterech rosłych mężczyzn. Innym skojarzeniem było to, że te świerki to niemi strażnicy Puszczy, gdzieś kojarzyłem sobie ich wygląd z gigantycznymi posagami z Wyspy Wielkanocnej. Patrzyły sobie w milczeniu i zdawały się mówić „Witaj gościu w Puszczy pamiętaj tylko, że Puszcza nie jest tylko dla ciebie i przestrzegaj przyjętych zasad zachowania”. Minąłem w końcu szpaler świerków. Droga się rozgałęziała. Skręciłem w odnogę prowadzącą do wsi. Było dopiero około wpół do piątej, ale już krzątanina wśród gospodarzy trwała w najlepsze. Ktoś wypędzał krowy na pastwisko, inny gospodarz zajmował się jakąś pracą w obejściu. Inny znowu klął, że samochód nie chce zapalić i znowu pewnie spóźni się do pracy. Na marginesie i tak był szczęśliwcem.

Prywatny samochód w tamtych latach miał mało kto. Poprosiłem gospodynię o możliwość nabrania wody. Oczywiście z miłym uśmiechem dostałem zgodę. Napiłem się również na zapas i ruszyłem w dalszą drogę. Na skraju wioski zobaczyłem podeszłego wiekiem mężczyznę siedzącego sobie na ławeczce przed domem i palącego fajkę.

– Szczęść Boże powiedziałem.

Szczęść Boże odpowiedział starzyk.

A dokąd to się kawalerze wybierasz na grzyby?

– A to tylko przy okazji, jeszcze chcę pozwiedzać piękną Puszczę. Starszy Pan zdziwił się troszkę.

Pozwiedzać mówisz? A tak.

A gdzie to konkretnie chcesz iść?

– Opowiedziałem w skrócie jaką trasę mam zamiar przejść. Dziadek stanowczo mi odradził taką drogę. Powiedział może nie to, że jej nie przejdziesz, ale zaraz masz tor kolejowy i pierwszą błotnistą rzeczkę, niedaleko później następną już trochę większą. Brzegi są bagniste i trudno dostępne.

A ta druga rzeczka… Czarna wtrąciłem.

A tak Czarna, wprawdzie jest wąska, ale za to głęboka. Trzeba by ją przepłynąć, względnie musiałbyś szukać brodu a to zajmie ci masę czasu. Można też przejść mostem, ale to jest jeszcze dalej a i okolica turystycznie niezbyt ciekawa. Szedłbyś cały czas albo szosą albo wiejskimi szutrowymi drogami. Dopiero za Czarną masz kawałek lasu.

To może Pan coś doradzi? Chętnie. Wróć się do szosy to tylko może pół godziny. Pójdź w kierunku na Ponure, tam naoglądasz się Puszczy do woli. Tylko uważaj to nie park. Nie zabłądź bo będzie bieda. Postanowiłem posłuchać rady nieznajomego. Tutaj mała dygresja. Ileś tam lat później próbowałem przejść pierwotnie zaplanowaną trasę. Byłem nawet przygotowany na przejście przez rzeczki. Przeszedłem z trudem jedną i drugą i rzeczywiście dałem sobie spokój z dalszą wycieczką. Nie było sensu gonić kilometrami przez pola i wioski. Chociaż i podlaskie wsie mają swój urok. Nie zapomnę malowanych lub bielonych chałup, czasami jeszcze krytych strzechą położonych wzdłuż piaszczystej albo brukowanej „kocimi łbami” drogi. Z przydomowymi ogródkami. Kwitnącymi wysokimi malwami. I życie toczyło się tam swoim rytmem.

Wróciłem więc tą samą drogą. Ponownie witając się już „za dnia” ze świerkowymi strażnikami Puszczy. Przeciąłem szosę i po kilkudziesięciu metrach wszedłem w stary pierwotny las. Na początek zaserwował mi on starodrzew świerkowy, dla urozmaicenia bardzo mocno zrośnięty malinami i jeżynami. Jak „przyjemnie” jest przedzierać się przez coś takiego, chyba nawet nie muszę pisać. Na szczęście ten swoisty tor przeszkód nie był duży. Teren zaczął nieco opadać i w dalszej kolejności musiałem przejść przez podmokłą porębę mocno zarośniętą trawą. Szło się nie najgorzej, tylko trzeba było bardzo uważać na pnie niewidoczne pod wysoka trawą. Zapamiętałem sobie to miejsce. Późnym latem wybierałem się tam na opieńki. Można ich było nakosić do woli. Teren zaczął się podnosić i wszedłem w dość rzadki młodnik sosnowy, praktycznie bez podszytu z samym tylko igliwiem. Można by iść teoretycznie szybciej, tylko było jedno ale.

Wiedziałem, że takie miejsca są ulubione przez licznie występujące tutaj żmije. I nie pomyliłem się. Dostrzegłem dwie, a może z pięćdziesiąt metrów dalej kolejną. Ale co tam żmije. Takie miejsca również bardzo lubią prawdziwe. Tych było faktycznie więcej, ale na szczęście niezbyt dużo. Piszę na szczęście, bo musiałbym targać po tych chaszczach pełen kosz przez resztę dnia. Ale początek grzybobrania był już zrobiony. Ruszyłem dalej, tym razem natrafiłem na stary zarośnięty dukt leśny. Prawdopodobnie wykorzystywany przez leśników przy wyrębie starodrzewu i sadzeniu już mocno podrośniętego młodnika. Niestety dobra passa nie trwa długo bo dukt wyraźnie skręca w przeciwną stronę do „mojej”. Trudno, ruszam dalej tym razem już przez typową Puszczę. Teren jest podmokły, mocno porośnięty leszczyną, kaliną i licho wie jeszcze jakimi krzaczyskami, za to do woli mogę podziwiać potężne puszczańskie dęby.

Wszystko by było dobrze jakby nie drobiazg. Las jest – jak wspominałem dość podmokły, a na skutek gęstego podszytu panuje w nim półmrok, pomimo pięknego, słonecznego dnia. Wilgoć i półmrok to nic innego jak zmasowany atak komarów. Te to potrafią umilić człowiekowi wycieczkę. Po godzinie mam dość Puszczy, robactwa i w ogóle wycieczki. Z drugiej jednak strony, jak to się mówi, nie da się przejść rzeki i wyjść suchym. Wszystkie te niedogodności rekompensuje mi stara piękna Puszcza Knyszyńska. Mogę podziwiać potężne dęby nie niepokojony przez nikogo. Wiedziałem, że miejscowi raczej rzadko zapuszczają się w te okolice. Grzybów tutaj nie ma, myśliwy w tym gąszczu też raczej się nie pożywi. Wyobrażałem sobie Puszczę wtedy, kiedy te kilkusetletnie dęby były ledwie dopiero co wschodzącymi siewkami. Musiały rosnąć tutaj inne olbrzymy, po których dzisiaj ślad zatarł czas.

Nie brakowało też trochę młodszych powalonych pni, porośniętych grubo mchem. Musiałem przez nie przechodzić. Wiedziałem, że w tym pozornie martwym drzewie tętni życie. Taki próchniejący pień to mieszkanie wielu organizmów. Znajdziemy na takim pniu rozmaite grzyby (niekoniecznie interesujące nas kapeluszniki), mchy, porosty. Jest to też mieszkanie dla owadów, kryjówka dla płazów i gadów. Kiedy drewno całkowicie się rozłoży, staje się wtedy doskonałym nawozem użyźniającym leśny grunt. Po dłuższym przedzieraniu się przez ten leśny tor przeszkód zauważyłem, że las zaczął się przerzedzać. Ponieważ chwilowo miałem dość przedzierania się przez las skierowałem się w tą stronę. Po niedługiej chwili znalazłem się na ogromnej polanie. Byłem zdziwiony właśnie jej wielkością. Wiedziałem, że na pewno nie jest to poręba.

Porozglądałem się jeszcze troszkę i domyśliłem się, że gdybym nie spóźnił się jakieś kilkaset lat, to prawdopodobnie znalazłbym się nad brzegiem jeziora. Postanowiłem zmienić nieco plan wycieczki i przejść przez polanę, dojść do brzegu bagna i wzdłuż bagna dojść do Studzianek. Tylko wtedy nie odwiedzę Ponurego i Czumażówki. Trudno, odwiedzę te miejsca następnym razem. Zaraz, cholera czy wystarczy mi wody? Sprawdziłem zapasy, powinno wystarczyć. W końcu to jest Puszcza Knyszyńska, a nie Sahara. Mniej więcej na środku polany zauważyłem rosnący potężny dąb. W sam raz będzie miejsce na odpoczynek, w końcu szedłem już przez Puszczę dobre kilka godzin. Na łące spotkałem sporo dzikiej cebuli, zebrałem garstkę, będzie urozmaicenie skromnego turystycznego obiadu. Kilkaset metrów w głąb polany rosło sporo samosiejki sosnowej. Wiedziałem, że tutaj muszą rosnąć maślaki, a i rydze również lubią takie miejsca. I nie pomyliłem się.

Maślaków było bardzo dużo a i rydzów też sporo. Ze względu na czekający mnie jeszcze długi marsz, zabrałem tylko kilka garści młodych grzybów plus kilka wyrośniętych „rudych” na deser. Uff, jeszcze tylko dwieście metrów i upragniony dąb. Był to typowy soliter. Może nie imponował wysokością, ale jego potężne konary zdawały się rozpychać powietrze. Również pień, krępy z licznymi naroślami robił wrażenie. Nie przychodzi mi do głowy inne porównanie jak do atlety niskiego wzrostem, ale za to muskularnego i bardzo silnego. Z ulgą zrzuciłem plecak i postawiłem kosz z grzybami. Postanowiłem obejść dąb dookoła. Pień przy ziemi przypominał łapę jakiegoś prehistorycznego, potężnego gada. Natura rzeźbiąc pień utworzyła idealne miejsce na odpoczynek. Było to coś w rodzaju naturalnego krzesła, w zacienionym miejscu a i obok było też miejsce, w którym umieściłem palnik turystyczny. Przyjrzałem się raz jeszcze i dębowi i najbliższej okolicy.

Zauważyłem, że teren jest tutaj nieco wyżej położony niż ten bliżej lasu. Domyśliłem się, że znajduję się na wyspie. Z drugiej strony mogłem się tylko domyślać, jak potężne musiało być to jezioro, skoro powstała na nim wyspa, na której mogło wyrosnąć tak potężne drzewo. Ech, no chyba dość tych naukowych przypuszczeń. Żołądek na wycieczce też ma swoje prawa i właśnie dość mocno zaczął się o nie upominać. Usiadłem wygodnie pod dębem. Obiad nie był wyszukany. Ot, podgrzana zupa „jakaś tam” z torebki, pajda chleba z konserwą a na deser kilka rydzy podgrzanych nad palnikiem. Postanowiłem zaparzyć sobie herbatę, chwilkę odpocząć i ruszać dalej w drogę, której miałem jeszcze sporo przed sobą. Zamyśliłem się jakoś nad kubkiem herbaty. Zacząłem się zastanawiać jakie to było jezioro, kto nad nim mieszkał, czy rzeczywiście jestem na byłej wyspie?

Oparłem się wygodnie o pień. Było przyjemnie ciepło, potężne, obficie pokryte liśćmi  konary dębu chroniły od słonecznych promieni. Brzęczały owady. Ogarnęło mnie typowe letnie lenistwo. Sprawdziłem godzinę, nie ma jeszcze nawet południa. Dobra – pomyślałem. Pół godzinki drzemki i ruszam dalej. Obudziłem się było szaro. Przestraszyłem się. Przespałem cały dzień?! Niemożliwe! Zaraz, rozejrzałem się co jest? Zamiast polany zobaczyłem rozległe jezioro a sam faktycznie byłem na… wyspie. Nie, chyba jeszcze faktycznie śnię. Nagle usłyszałem głos, jakby dochodzący z mojego wnętrza „nie, wcale nie spisz”. O do licha, chyba jest gorzej niż myślałem. Czyżbym najadł się niechcący czegoś trującego i mam halucynacje?! I znowu ten głos, na marginesie łagodny i ciepły w brzmieniu „nie masz halucynacji”. Więc co?!! Po prostu postanowiliśmy pokazać ci troszkę historii i może zajrzymy w przyszłość.

Postanowiliśmy?! Kto?!

Za długo by gadać, nazywaj mnie jak chcesz, choćby Duchem Puszczy albo Aniołem Stróżem, to nie jest ważne. Popatrz lepiej wokoło uważnie, bo nie wiadomo czy będziesz miał jeszcze okazję na taką wycieczkę.

Chciałem oczywiście dopytywać się dalej, ale głos powiedział równie łagodnie ale stanowczo, pytania później.

Teraz pooglądaj sobie wyspę. Przecież zastanawiałeś się kim byli ludzie, którzy żyli tutaj przed wiekami, czym się zajmowali – masz odpowiedź. Ruszyłem więc przed siebie. Rozglądałem się za swoim znajomym dębem, ale nie dostrzegłem go.

Szukasz dębu? – usłyszałem w głowie – tak – spokojnie, nawet jeszcze nie ma go w planach.

– To który mamy rok?

Popatrz, pomyśl, uczyłeś się przecież historii?

– Tak, prawda. Szedłem wzdłuż jeziora, a na marginesie to co po moim, hmmm przebudzeniu wydawało się wieczorem, było w rzeczywistości wczesnym świtem.

Niedaleko zauważyłem kilkunastu mężczyzn krzątających się na brzegu. Podszedłem bliżej.  Mężczyźni zajęci swoją pracą nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi. Ot, jakby mnie nie było. Zauważyłem, że przygotowują się do wyciągnięcia pewnie wczoraj zastawionych sieci. Nawet słyszałem ich rozmowę, ale język był jakiś dziwny, nie rozumiałem ani słowa. Popatrzyłem na łódki, tzw. dłubanki wyciągnięte na brzeg, no ale jako wędkarza bardziej interesowała mnie zawartość sieci, która miała za chwilkę wylądować na brzegu. Jeszcze sekunda i zdębiałem. Nigdy nie widziałem tylu ryb na raz i to jakich! Ogromne szczupaki, okonie, płocie, leszcze. A jeszcze bardziej zdziwiło mnie zachowanie mężczyzn. Odrzucali zdobycz do przygotowanych koryt na brzegu, ale kiedy – chyba starszy, podał jakąś komendę, reszta połowu… wylądowała z powrotem w jeziorze.

Co, zastanawiasz się dlaczego? Usłyszałem głos – chyba wiem. Po prostu więcej ryb nie jest potrzebne mieszkańcom.

Dokładnie tak, ówcześni ludzie potrafili mądrze korzystać z zasobów przyrody. No idziemy dalej.

– Wszedłem do małej osady liczącej może trzydzieści chałup pokrytych trzciną.

– Zaraz, chyba gdzieś takie chałupy widziałem, do tego te łódki i język jednak troszkę coś przypominający. Spytałem więc „czy przypadkiem nie zwiedzam dawnej osady Jaćwingów?”

W punkt, usłyszałem.

– Nie sądziłem, że ich osady były tak daleko na południe, cóż wtedy nie było granic, paszportów, urzędów celnych i całej reszty. Księgi wieczyste też raczej nie istniały. Ciekawie rozglądałem się po osadzie. Widziałem kobiety naprawiające sieci, inna lepiła garnki z gliny (skąd ją wytrzasnęła)?, za chwilę zauważyłem wielkie poruszenie w osadzie, to inna grupa mężczyzn przypłynęła z nocnego polowania chwaląc się upolowanym dorodnym jeleniem. Na granicy osady zauważyłem poletko żyta.

Nareszcie słońce rozproszyło poranne opary i mogłem rozejrzeć się dokładnie po okolicy. Jezioro było potężne, miało na pewno grubo kilkaset hektarów powierzchni, może nawet więcej a sama wyspa była położona jakieś trzysta metrów od brzegu, może z 10 hektarów. Zastanowiłem się, czy nie lepiej było żyć z tymi ludźmi? Bez nerwów, stresów, Internetu, prądu i innych zdobyczy cywilizacji. Głos znowu wyrwał mnie z marzeń.

Jak widzisz, ludzie ci żyli sobie w spokoju i harmonii z Puszczą dopóki nie zaczął opanowywać ich demon mamony.

– Ale jeszcze, jak się domyślam, mamy gdzieś VIII, IX, może X wiek.

– Dokładnie X,  Mieszko I będzie przyjmował chrzest, odniesie zwycięstwo pod Cedynią, ale tutaj nikt o tym nawet nie będzie wiedział, aż do czasu jak przyjdą tutaj Krzyżacy nawracać te ludy na wiarę chrześcijańską. Ogniem i mieczem.

– W rzeczywistości natomiast chodziło o zagrabienie tychże ziem, w razie potrzeby wycięcie pogan jak to ładnie określali, ostateczne zmuszenie ich do przyjęcia chrztu i zrobienie z nich niewolników. A Jezus Chrystus słowem nawracał nie mieczem. Cóż, skoro część ludzi postanowiła służyć diabłu i mamonie.

No nie traćmy czasu, zaraz zobaczysz ciąg dalszy historii, przenosimy się na stały ląd.

– Jak to na ląd? A jezioro?

Nie gadaj, albo raczej nie myśl tyle! Idziemy! Nie wiem jak, ale znalazłem się nagle pośród Puszczy w osadzie podobnej do tej na wyspie. Zamiast jeziora, w pobliżu osady płynęła dość duża rzeka.

Rozejrzyj się szybko po okolicy, nie mamy już wiele czasu. Wszedłem więc pomiędzy chałupy, kryte dla odmiany słomą zamiast trzciny. Podobnie jak na wyspie, nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Mieszkańcy zajęci byli swoimi codziennymi sprawami. Dwóch mężczyzn męczyło się nad nową łódką – dłubanką (jakie wtedy były ryby mogłem tylko pomarzyć). Inny, mrucząc chyba coś niezbyt cenzuralnego pod nosem, naprawiał uszkodzone sieci. Na końcu wioski spostrzegłem regularny warsztat kowalski. Majster z pomocnikiem coś zawzięcie wykuwali. Zastanawiałem się, skąd oni brali żelazo? Może z Gór Świętokrzyskich znanych właśnie z dymarek i wytopu żelaza? Skoro tak, to już raczej jest później niż X wiek. Obok osady znajdowały się spore poletka zboża. Zwróciłem uwagę na zasieki, którymi były ogrodzone. Wiadomo, to jest Puszcza, a jak w takie pole dostaną się sarenki lub dziki to właścicielom nie zostawią raczej zbyt wiele.

Znowu naszły mnie myśli. Czy ci ludzie naprawdę nie byli szczęśliwymi? Żyli sobie w zgodzie z naturą, korzystając z jej zasobów tylko na tyle, na ile było im to potrzebne. Żadnej mamony, chciwości, żądzy władzy graniczącej z obsesją. Po prostu wspólnie pracujemy dla dobra i na pożytek wszystkich. Oczywiście była i druga strona. Dla przykładu zwykłe zapalenie wyrostka było wtedy wyrokiem śmierci. Pomyślałem sobie – kto tutaj jest dzikusem i barbarzyńcą, czy ci ludzie, owszem zabijający zwierzynę, ale tylko na swoje potrzeby, czy też podobno cywilizowani Amerykanie traktujący w XIX wieku stada bizonów jak tarcze strzelnicze?

Znam zresztą osobiście historie z końca XX wieku, kiedy to mamy powszechny dostęp do szkół, książek, nie mówiąc już o Internecie. Kiedyś widziałem podobno rybaków, chociaż ci ludzie na pewno nimi nie byli. Wyciągnęli sieci, zabrali co lepsze, a resztę ryb wywalili w krzaki. Takich przykładów jest aż nadto, zatrute rzeki, wycinane bezmyślnie lasy. Ponadto wszechobecne fałsz, hipokryzja i obłuda. Zalewające nas jak Niagara idiotyczne wiadomości przekonujące, że to wszystko co się dzieje jest dla naszego dobra, a w rzeczywistości jest dla dobra kont bankowych nielicznych. Dlaczego rozwój naszej cywilizacji poszedł w stronę wymyślania coraz to doskonalszej broni, zamiast rozwoju medycyny, czy wynalezienia sposobu zagospodarowanie nieużytków? Z tych niezbyt wesołych myśli wyrwał mnie głos no dość tych wyobrażeń, teraz popatrz sobie na przyszłość.

– Znowu znalazłem się przy osadzie. Tym razem znacznie większej, położonej również nad rzeką.

Popatrz teraz na wasze zdobycze cywilizacyjne. To co zobaczyłem później przerażało. Osadę najechały wojska, nie wiem jakie spaliły budynki, mieszkańców uprowadziły. Dalej osada się odbudowywała, została po raz kolejny zniszczona i odbudowana.

– Widzisz teraz waszych władców, żądnych chyba panowania nad światem a dla mamony i władzy gotowych na każdą podłość. Obserwuj dalej.

– Tym razem widziałem Puszczę, jakby na mapie interaktywnej. Gdzieś pośród Puszczy były wioski. Pojawiło się ich coraz więcej. Inne zaczęły się rozrastać. Puszcza zaczęła pomału znikać jak topniejący śnieg. Natomiast część wiosek stawała się miastami, pojawiały się najpierw gościńce, później coraz szersze drogi, w końcu szerokie szosy. No to już jesteśmy we współczesnym świecie.

Tak, usłyszałem.

Obserwuj pilnie. Dalej obserwowałem coś w rodzaju filmu wyświetlanego w przyśpieszonym tempie. Miasta rozrastały się błyskawicznie. Puszcza natomiast znikała. W pewnym momencie przestała istnieć jako zwarty kompleks leśny. Były to już jedynie izolowane od siebie skrawki dawnego lasu, a i te były coraz mniejsze. Widziałem coraz bardziej zmniejszające się jeziora, a w rzekach płynęło coraz mniej wody. Teraz obrazy zaczęły przesuwać się błyskawicznie. Z Puszczy pozostały tylko pojedyncze drzewa. Powietrze przypominało gęsty smog, rzekami płynęły jakieś odpady zamiast wody. Tak ludne miasta teraz były opuszczone, zresztą były to już ruiny miast. Zauważyłem nielicznych ludzi przemykających się ulicami w ochronnych strojach z maskami na twarzy.

– Gdzie ci ludzie mogą mieszkać?

Zniszczyli planetę to teraz gnieżdżą się w schronach pod ziemią, darujmy sobie ciąg dalszy bo chyba domyślasz się co się stało…

– Tak, odparłem przerażony.

A teraz odwróć się. Wykonałem prawidłowy w tył zwrot i ze zdumienia mało nie usiadłem. Zobaczyłem Puszczę, ale kwitnącą zieloną. Pośród niej wielkie miasta pełne uśmiechniętych mieszkańców. Nad rzekami i jeziorami z czystą wodą odpoczywało dużo osób. I usłyszałem po raz ostatni Ducha Puszczy (?) czy tam kogo.

Widzisz, tak może wyglądać świat w przyszłości. Zawsze jest jeszcze nadzieja, dopóki żyją ludzie widzący trochę dalej niż czubek własnego nosa i dbający o coś więcej niż swoje konto bankowe. Co się stanie, to zależy tylko od was. Tutaj głos stał się z łagodnego nagle na ostry i stanowczy. Pamiętaj, nie zostało już wiele czasu. Co robić to dobrze wiecie, ale trzeba naprawdę chcieć, no i trzeba zwykłego myślenia. Podobno jesteście rozumni.

.…..

Otworzyłem oczy i znajdowałem się na swojej polanie pod dębem. No to pospałem. Sprawdziłem godzinę. Ze zdumieniem zobaczyłem dokładnie tą godzinę, o której uciąłem sobie drzemkę. Na dokładkę herbata była jeszcze gorąca. Nie, no chyba faktycznie miałem halucynacje. Jak to się mówi – sen mara Bóg wiara. Trzeba zbierać się w dalszą drogę. Pozbierałem graty, zarzuciłem plecak, posprawdzałem czy czegoś nie zostawiłem, a w szczególności czy nie tli się gdzieś ogień. Już miałem iść dalej kiedy zauważyłem leżący na ziemi guz służący do zapinania odzieży, ot średniowieczny przodek guzików. Zauważyłem go porzuconego, w czasie tej, powiedzmy podróży, ale… nie byłem w stanie go podnieść. Ręka była widoczna, niemniej jakby nie materialna. Przewodnik powiedział mi wtedy, spokojnie dostaniesz na pamiątkę ten guzik. Nie, to jednak nie do końca halucynacje. To wszystko daje do myślenia. I w tym momencie jeszcze raz przyszła jakaś myśl. To co widziałeś sprawdzi się na pewno. Kwestia tylko kiedy, i w którym wariancie? Wybór należy do was.

Zastanowiłem się, ile faktycznie może zrobić każdy z nas dla przyrody, zaczynając od najprostszych i wydaje się oczywistych spraw. Choćby zabierać śmieci ze sobą a nie pozostawiać je nad wodą czy w lesie. Nie jeździć samochodami po lesie, nie myć auta w potoku. Przykłady można mnożyć. Tak, wybór należy do nas. Ten sen, czy nie wiem jak to określić, towarzyszył mi już całą drogę do domu. Ruszyłem w dalszą drogę do widniejącego na horyzoncie lasu. Po drodze w dalszym ciągu spotykałem sporo maślaków i rydzów. Zabrałem ich trochę, ale tą polanę trzeba będzie zapamiętać. W końcu rydze to rydze. Niestety, wygodna do spacerowania łąka skończyła się. Musiałem wręcz przedzierać się przez chwasty sięgające pasa, do tego rósł głóg, oset i oczywiście samosiejki sosny. Wymyśliłem kolejną teorię. Na ile prawdziwą, nie mam pojęcia. Ten brzeg jeziora był chyba płytszy i dlatego zaczął wcześniej zarastać, stąd krzaczyska. No dosyć tych teorii. Nie wiadomo przecież, czy tutaj w ogóle było jezioro.

W końcu przeszedłem przez gęste zarośla, gdzie zaczynał się las. Najpierw odetchnąłem z ulgą, ale kiedy stanąłem na krawędzi lasu zakląłem. Las niby ładny sosnowy, ale… Podszyt gęsty jak cholera, jakieś krzaczyska, maliny. Trudno, czego nie robi się dla turystyki. Wyszukałem solidny kij do podpórki i naprzód. Las na szczęście nie był duży, przeszedłem kilkaset metrów i zauważyłem prześwit. Pewnie zbliżam się do bagna. Otoczenie zdawało się to potwierdzać. Teren lekko opadał, niedługo sosny ustąpiły miejsca olchom, zniknęły też krzaczyska. Zaczęła natomiast pojawiać się roślinność typowo bagienna. Musiałem mocno zwolnić tempo marszu. Wprawdzie, póki co, pośród starych olch było dość bezpiecznie, nie mniej teraz trzeba było bardzo uważać. Drzewa rosły coraz rzadziej, w końcu zniknęły zupełnie. Byłem na skraju bagna. Co teraz? Próbować je przejść? Cholera, to za duże ryzyko. Rozgarnąłem kijem rosnącą gęstą trawę. Nie, stanowczo to nie jest miejsce na wycieczki, w woderach, jeszcze przy asekuracji może i da się przejść, ale samemu?

Wszedłem kawałek w głąb bagna. Kożuch roślinności ugiął się pod moim ciężarem. Gdzieś ostrzegawczo zabulgotało powietrze. Podszedłem ostrożnie jeszcze kawałek do przodu. O nie, dalej ani kroku.  Zauważyłem oczka stojącej wody zarośnięte rzęsą. Rosła pałka wodna i tatarak, turzyca i masa innych roślin, których nazw nie znałem. No nic, jeszcze rzut oka na bagno i z żalem musiałem się wycofać na bardziej suchy teren. Dopadła mnie jednak natrętna myśl „a może jednak spróbować”? Bagno nie jest bardzo rozległe. Już zacząłem wchodzić w nie ponownie, kiedy na szczęście wrócił mi zdrowy rozsądek. Przecież próba przejścia przez taki teren to niemal samobójstwo. Ruszyłem więc brzegiem bagna, płosząc liczne żaby szare i zielone. Marsz a właściwie mozolne przedzieranie się przez powalone drzewa, gęstą trawę, dawało dobrze w kość. Za to mogłem kolejny raz puszczać wodze fantazji, snując mniej lub bardziej prawdopodobne teorie na temat powstania jezior, ich zaniku, jak również przyczyn występowania bagien.

Nie przeszkadzało mi to również w podziwianiu naszej przyrody. Bagno było obficie porośnięte roślinnością. Trochę żałowałem, że nie znam nazw traw, ziół czy tego co tam rosło. Postanowiłem nauczyć się nazw, a może i zastosowania roślin w ziołolecznictwie. Na razie powoli szedłem do przodu, bo trudno to nazwać marszem. Po dwóch godzinach wreszcie minąłem bagnisko. No trzeba znaleźć miejsce na odpoczynek i posiłek. Przeszedłem jeszcze trochę wzdłuż bagna i zgodnie z mapą wyszedłem na rzekę. Znalazłem kawałek jakby plaży. Z ulgą zrzuciłem plecak. Postanowiłem trochę się odświeżyć i doprowadzić do porządku, choć z grubsza buty i spodnie. Buty były mocno ubrudzone błockiem a na spodniach miałem warstwę nasion, chyba wszystkich roślin rosnących w Polsce. Jakaż to była ulga wejść do rzeki, zmyć z siebie pot wielogodzinnej wędrówki. Brodziłem po piaszczystej łasze, płosząc liczne stada kiełbi. No dość tego dobrego, trzeba coś zjeść i ruszać dalej.

Było już wczesne popołudnie, a do domu jeszcze ładny kawałek drogi. Wyjąłem z plecaka kawałek kiełbasy i pajdę chleba. Tutaj mogłem pozwolić sobie na rozpalenie małego ogniska. Na deser miałem smażone na ognisku rydze. Jeszcze kubek herbaty, później staranne zagaszenie ognia, kontrola czy czegoś nie zostawiłem, w tym oczywiście śmieci. Z żalem ruszyłem znad rzeki. Dlaczego z żalem? Wiedziałem, że ruszam w ostatni etap wycieczki. Jednak było już wczesne popołudnie i musiałem pomału wracać. Tym razem teren zaczął być lekko pofałdowany. Olchy i dęby ostatecznie pozostały po za mną, szedłem lasem czysto sosnowym. Wiedziałem, że na takich górkach porośniętych rzadką sosną, często z dodatkiem jałowca można znaleźć liczne boletusy. Moje ulubione prawdziwki sosnowe nie zawiodły. Po godzinie dopełniłem kosz i… postanowiłem jeszcze tutaj w miarę szybko wrócić.

Las zaczął rzednąć i ponownie wyszedłem na rozległą polanę, ale tym razem po prawej ręce zauważyłem piaszczysty dukt leśny. Po namyśle poszedłem drogą. Jakieś pół godziny szybkiego marszu i dostrzegłem przed sobą wioskę. Ucieszyłem się, że trafiłem bezbłędnie. Wiedziałem co to za miejscowość. Bliżej wioski na łące spotkałem całą gromadę kań. Zabrałem trzy największe, nie miałem już miejsca w koszu. Nareszcie wioska. Poprosiłem gospodynię o pozwolenie zebrania kilku jabłek leżących sobie pod jabłonią i o nabranie wody. A bierz sobie ile chcesz – usłyszałem. A skąd to Bóg prowadzi? Opisałem w skrócie trasę jaką przeszedłem. Kobieta aż się przeżegnała. No dopiero usłyszałem, co mogło mnie spotkać na bagnach. To w ogóle cud, że uszedłem z życiem. Czego tam miało nie być, pijawki wielkości ręki, żmije i inne węże (jakie nie mam pojęcia) przed którymi nawet anakondy by wiały, krwiożercze łosie, wręcz polujące na przechodniów, kwiaty zabijające każdego kto tylko na nie spojrzy, owady wysysające krew. Widziałem z jakim przejęciem gospodyni to opowiada i rzecz jasna, nawet nie próbowałem zaprzeczać.

– Dziękuję pięknie za ostrzeżenie, na przyszłość będę ostrożniejszy. Podziękowałem za jabłka, wodę i pośpiesznie się oddaliłem z trudem tłumiąc śmiech. Ale kiedy wyszedłem poza niewielką wioskę, już nie mogłem się powstrzymać. Skręciłem z duktu ponownie w las, szedłem czymś w rodzaju przesieki pomiędzy starodrzewiem a młodnikiem. Na skraju lasu ponownie spotkałem sporo prawdziwków. Z żalem musiałem je pozostawić dla innych grzybiarzy. Jeszcze trochę ponad godzina marszu i wyszedłem ponownie na dukt, tym razem często uczęszczany i wyjeżdżony przez samochody. Ech, więc to faktyczny koniec wycieczki. Jeszcze dość ostre podejście, później z górki i byłem w Studziankach. To duża wieś zamieszkała przez ponad tysiąc osób. Poszedłem na przystanek PKS. No nie, jak na złość. Autobus miał pojawić się dopiero za dwie godziny. Trudno, to tylko siedem kilometrów – trochę ponad godzinę marszu.

W wiejskim sklepiku zażyłem wzmocnienie w postaci butelki jasnego piwa produkcji browaru Dojlidy i ruszyłem do domu. Ponieważ lasu chwilowo miałem dość, poszedłem szosą, po jakichś trzech kilometrach miałem zamiar skręcić w las, a w zasadzie już tylko jego okrawki przed miasteczkiem. Nie będę oszukiwał, że czułem już dobrze w nogach wycieczkę, ech faktycznie pech z tym PKS-em. A jednak Duch Włóczęgów postanowił mi na koniec pomóc. W pewnym momencie usłyszałem nadjeżdżający samochód ciężarowy. Odszedłem na pobocze, samochód minął mnie i zaczął dość ostro hamować. Kierowca otworzył drzwi i… o do licha, przecież to Mietek i Janek, moi sąsiedzi! Chyba wracali gdzieś z roboty wyjazdowej z tartaku, bo samochód był załadowany deskami. Słowa Janka „no na co liczysz, siadaj szybko bo nie będziemy przecież tutaj nocować” zabrzmiały jak najpiękniejsza muzyka. Rzecz jasna, nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać.

A gdzie to się włóczyłeś, zapytali?

– A tu i ówdzie, opisałem w skrócie swoją trasę.

– Chłopaki popatrzyli po sobie jakoś tak dziwnie.

Byłeś na bagnach pod Ponurym?!

– Mietek spytał tonem, który zdradzał wręcz lęk. Teraz to ja spojrzałem na niego i zapytałem. Tak, czy to coś złego?!

– Bracia znowu wymienili spojrzenia.

Wiesz co Wojtas, chyba pomożesz nam rozładować te dechy?

– Oczywiście, w końcu zaoszczędziłem dzięki wam dużo czasu.

Dobra, to przyjeżdżamy, rozładujemy te deski i po kolacji skoczymy wykąpać się a później pogadamy, ale tak na szybko, pamiętaj, nie chodź tam lepiej. To nie jest dobre miejsce.

– Dlaczego?! Zdziwiłem się niepomiernie.

Później pogadamy, teraz już dojeżdżamy.

No stań tylko na chwilkę pod sklepem, kupię po jakimś piwie.

Ok., po piwku nam nie zaszkodzi.

Zaniosłem szybko grzyby do domu, poszedłem do chłopaków pomóc rozładować samochód. Kolację prawie połknąłem, tak nie mogłem się doczekać opowieści o Potworze z Bagien, czy już sam nie wiem czego. Złe miejsce, e tam, bajanie, jakieś bagno jak bagno. Chociaż w tej chwili naszła mnie jakaś refleksja. Nie wiem jak to określić, zła energia nad tym bagniskiem, coś wręcz podpowiadającego, że trzeba przejść na drugą stronę, bajania gospodyni wiejskiej, teraz coś tam chłopaki gadają. Chyba po prostu mam wybujałą wyobraźnię, a gospodyni? A czegoż to ludzie nie plotą? Sen mara Bóg wiara, zakończyłem te rozmyślania i pobiegłem nad rzekę. Nie ma chyba nic lepszego jak kąpiel po tak męczącym dniu. Wyszorowaliśmy się porządnie, powygłupialiśmy się trochę i siedliśmy sobie nad rzeką rozmawiając o wszystkim i o niczym. Chłopaki jakby unikali tematu bagien. W końcu nie wytrzymałem i zapytałem wprost:

– Słuchajcie, co w końcu z tym bagnem?

Wiesz co Wojtas, obcemu byśmy tego nie mówili, no ale ty jesteś nasz.

W tym bajdurzeniu wiejskiej gospodyni jest jednak troszkę prawdy. Oczywiście wszelkie te wymieniane monstrualne stworzenia to przerost wyobraźni tej kobieciny, ale nie mniej dla przykładu łosie potrafią być naprawdę niebezpieczne.

– Tyle to ja wiem i bez bagien. Musi być coś jeszcze. Za dobrze was znam.

A tak jest. Wiesz, że w tych okolicach nasze oddziały partyzanckie toczyły boje z hitlerowcami a później z tymi „wyzwolicielami” spod znaku sierpa i młota?

– Jasne, że wiem, nawet widziałem obozowisko partyzantów. A i gdzieś jest odnowione takie obozowisko jeszcze z czasów Powstania Styczniowego.

No dobra, żeby nie przedłużać, podobno zarówno niemieckich jak i sowieckich jeńców partyzanci przyprowadzali nad brzeg bagna i kazali im przejść na drugą stronę. Kto przeszedł był wolny.

– Nie wiem jak to bagno wyglądało przed laty, ale teraz nie da się go przejść. Sprawdzałem, może jakby mieć jakiś specjalistyczny sprzęt, ale tak… Nie to jest niemożliwe.

Właśnie, powiedział Janek. Podobno żaden egzaminu nie zaliczył. Do końca nie wiadomo czy to prawda. Ciężko już dzisiaj znaleźć ludzi, którzy pamiętają tamte złe czasy. Ale tam rzeczywiście w powietrzu wisi jakaś zła energia.

– Zaraz, popatrzyłem koledze prosto w oczy. Skąd wiesz o tej energii? Byłeś tam? Zapadło milczenie. W końcu odezwał się Mietek.

Wojtas powiemy ci, w końcu nie ma tutaj jakiejś tajemnicy. Widzisz, legendy o tym miejscu krążyły po naszych okolicach od dawna. Ktoś puścił plotkę, że tam hitlerowcy zatopili ukradzione gdzieś złoto i kosztowności. Nasłuchaliśmy się tych bujd i pewnego razu wybraliśmy się tam w kilku, nikomu nic nie mówiąc. Nie będę opowiadał szczegółów. Znaleźliśmy tych skarbów mniej więcej tyle, ile razem z tobą kwiatów paproci. Natomiast jeden kolegów o mały włos nie utonął w tym bagnisku. Był długo w szpitalu w Choroszczy, wiesz co to za instytucja, ale normalny to nie jest do dzisiaj, tak się najadł strachu.

– Zaraz, chyba już wiem o czym mówicie. Wypadek i owszem bardzo przykry, ale skąd zaraz jakieś tajemnicze siły?

Tego nie wiemy, o tej energii już wiesz. A i na pewno słyszałeś, że w tamtej okolicy łoś poturbował przechodnia.

– Słyszałem, nie przywiązywałem do tego większej wagi. Ot, wypadek jaki się zdarza.

Tak. Ale ludzie zaczęli jakoś wiązać te zdarzenia ze sobą, na pewno co niektórzy dodali wiele od siebie. I masz opowieść. No dość tych nocnych horrorów. Idziemy spać bo robi się późno a raniutko trzeba wstawać. Poszliśmy do domu. Sam długo jeszcze rozmyślałem w nocy nad tymi wszystkimi opowiadaniami czy historiami. Nie będę rozwodzić się już nad tym tematem i nie mam też zamiaru nikogo przekonywać. Chociaż może takie zjawisko wyjaśni w pewnym stopniu refren piosenki, dość często przez nas nuconej:

„… Polesia czar to dzikie knieje moczary

Polesia czar to smętnego wichru jęk

I w ciemną noc gdy z bagien wstają opary

Serce me drży i jakiś dziwny ogarnia lęk

I słyszę jak w głębi wód jakaś skarga się miota

Serca prostota wierzy w Polesia cud.”

Na tym chciałem skończyć wątek lasu, przynajmniej w tej części opowiadania, ale jednak opiszę jeszcze jedno zdarzenie. Spędzałem urlop tradycyjnie na Kresach, miałem wtedy chyba 21 czy 22 lata. Było letnie, niedzielne przedpołudnie. Jakoś nie bardzo wiedziałem co z sobą zrobić, wziąłem więc książkę i wyciągnąłem się na leżaku przed domem. Z tej sielanki wyrwał mnie dźwięk syreny alarmowej Straży Pożarnej. Remiza Ochotniczej Straży Pożarnej była po drugiej stronie ulicy. Po krótkiej chwili zauważyłem dwóch kolegów pędzących na złamanie karku, zaraz dołączył do nich trzeci będący jednocześnie kierowcą. Spytałem się:

– Co was dzisiaj tak mało?

A widzisz, Janek złamał nogę, Kazik pojechał na wesele, Jurek znowu czymś się struł i trzy dni nie wychodzi z ubikacji, słuchaj a może byś pojechał z nami?

– Co się pali? – zapytałem.

Młodniki w okolicy Świętej Wody

– A nie będzie jakiejś afery?

Co ty, nikt się nawet nie dowie.

Tak, tutaj to ja miałem inne zdanie. Na jednym końcu mieściny ktoś kichnął, a za pięć minut słyszał na drugim „na zdrowie”.

– Dobra, szkoda czasu powiedziałem, jadę z wami.

To leć szybko, przebierz się w mundur Kazika, powinien być dobry.

Złapałem jeszcze tylko swoje „terenowe” buty, szybko założyłem mundur kolegi. Toporek strażacki, hełm w garść i w drogę. Zaraz za miasteczkiem zauważyłem chmurę dymu. No nieźle się pali – zauważyłem.

Chłopaki powiedzieli na szczęście, że to nie jest nic wielkiego.

Pamiętaj, tylko trzymaj się blisko nas i bezwzględnie słuchaj dowódcy, byłeś przecież w wojsku?

– Jasne, odpowiedziałem. Dojechaliśmy na miejsce. Byliśmy pierwsi, w końcu mieliśmy najbliżej.

Palił się młody las sosnowy, nie był to jeszcze zwarty kompleks leśny Puszczy Knyszyńskiej. Przy dojściu do Puszczy, niejednokrotnie przechodziłem przez te miejsce. Dość szeroka piaszczysta droga a po obu stronach wspomniane młodniki, poprzecinane polami i łąkami. Niejednokrotnie w tych młodnikach zbierałem sporo prawdziwków, rydzów nie mówiąc już o maślakach. Natomiast jesienią, laski te potrafiły obdarzyć zielonkami. Ale nie czas było myśleć o grzybach. Dowodzący naszą sekcją, a przy okazji kierowca polecił porozwijać węże i próbować gasić palący się lasek. Póki co, nie płonęły drzewa tylko poszycie, ale widziałem jak pnie sosenek robią się czarne od ognia.

Na miejsce dotarły posiłki. OSP ze Studzianek i trzy jednostki zawodowej Straży Pożarnej z Białegostoku. Wtedy dowodzenie objął oficer z zawodowej jednostki. Wyznaczył każdej Sekcji stanowisko i akcja poszła szybko i sprawnie. Zagrożeniem była panująca susza i dość silny wiatr. Dlatego musieliśmy zwracać uwagę, czy ogień nie przeniósł się na drugą stronę drogi albo na rosnące wokół, jeszcze nie zebrane zboże. Na szczęście nic takiego się nie stało. Poradziliśmy sobie dość szybko z palącym się poszyciem, ale teraz trzeba było dokładnie skontrolować, czy ogień nie tli się gdzieś głębiej. Wreszcie pada komenda o zakończeniu akcji. Pomagam jak potrafię przy pakowaniu sprzętu, ale chłopaki mówią, że dokładnie zrobimy wszystko na miejscu. Faktycznie, dużo czasu zajęło mycie samochodu, klarowanie sprzętu, a później uzupełnianie wody i paliwa. Na koniec kazano zgłosić się jutro po wypłatę. Zdziwiłem się trochę. Jaką wypłatę? Chłopaki powiedzieli, że za każdą akcję dostają jakieś pieniądze od gminy. Nie było tego dużo, ot akurat żeby postawić kolegom po piwku.

Jeszcze chwilkę zatrzymam się nad przyczyną tego pożaru. Nie trzeba było biegłych z zakresu pożarnictwa żeby ustalić, że przyczyną było… wypalanie słomy na polu. Czasami tak robili rolnicy. Po zebraniu ziarna słomę podpalali. Na ile to było legalne nie wiem, ale bardzo łatwo mogło doprowadzić do tragedii. Wokół było jeszcze dużo nie sprzątniętego zboża. Ogień mógł przenieść się dalej. Ech, za komentarz niech wystarczą słowa Alberta Einsteina: „dwie rzeczy są na tym świecie nieskończone Wszechświat i ludzka głupota. Przy czym to pierwsze podlega jeszcze badaniom”.

Trudno się z tym nie zgodzić. W tej części wspomnień kresowych pożegnamy się już z lasem, ale wrócę do niego na pewno w części czwartej. A teraz wracam znowu do czasów dzieciństwa. Chcę wspomnieć o jednym wydarzeniu, powiedzmy religijno – kulturowym naszego miasteczka. Chodzi o odpust. Była to wielka uroczystość w naszej kościelnej parafii. Przypadała gdzieś około połowy sierpnia. Wcześniej rzecz jasna trwały przygotowania. Miejsce uroczystości musiało być posprzątane i udekorowane. Ponieważ uroczysta, odpustowa Msza Święta była często odprawiana w Świętej Wodzie pod miasteczkiem, a nie w naszym Kościele Parafialnym.

Gwoli wyjaśnienia. Święta Woda to wyjątkowe miejsce dla katolików. Coś podobnego jak dla prawosławnych Grabarka. Legenda głosi, iż pewien niewidomy szlachcic w 1719 roku, dzięki wodzie z cudownego źródełka odzyskał wzrok i wystawił w tym miejscu kapliczkę jako dowód wdzięczności. Dzisiaj, prócz Góry Krzyży, na której pielgrzymi pozostawiają krzyże dziękczynne, stoi tutaj Sanktuarium Matki Boskiej Bolesnej a przy źródełku powstała grota. Za naszego dzieciństwa była w tym miejscu kaplica, używana raczej sporadycznie z okazji większych uroczystości, ale na uroczystości odpustowe niejako ożywała. Oczywiście braliśmy udział w tych pracach porządkowo-dekoracyjnych. Po porannej kontroli czystości i strojów następował wymarsz na Mszę Świętą. Trwała ona bardzo długo, ale grzecznie czekaliśmy na jej zakończenie. Uff nareszcie. Kapłan udzielał błogosławieństwa i można było zacząć świętowanie.

Tutaj można zadać pytanie, dlaczego byliśmy tacy grzeczni? Ano dlatego żeby naciągnąć dorosłych na łakocie oferowane przy kolorowych straganach. Czego tam nie było. Cukierki, jakieś wyroby z lukru, najrozmaitsze ciastka, obwarzanki z makiem. Trudno nawet wyliczyć te pyszności. Ale dla nas największą atrakcją były pistolety na korki i kapiszony. Odkładaliśmy jakieś swoje zaskórniaki zarobione na jagodach czy sprzedaży butelek, żeby tylko kupić taki korkowiec wraz z zapasem amunicji. Trzeba było tylko bardzo uważać, bo taki korek potrafił eksplodować w ręce, natomiast koledze wybuchła cała paczka przenoszona w kieszeni spodni. Efekt: poparzenie nogi i zniszczona para spodni. Dzień odpustowy nieubłaganie dobiegał końca, jeszcze kilka ostatnich wystrzałów na wiwat i trzeba było wracać do domu. Szkoda, że odpust był u nas tylko raz do roku.

Odwiedziłem Świętą Wodę wiele lat później. Na wzgórzu zastałem wiele poustawianych krzyży wotywnych. Sama kapliczka została odnowiona, nie wiem, czy teraz nie są tam odprawiane regularne nabożeństwa. Źródełko ma rzeczywiście cudowną moc. Ileż to razy wracałem z lasu zmęczony i spragniony, a myśl o możliwości ugaszenia pragnienia w Świętej Wodzie zawsze dodawała sił. W letnich wspomnieniach nie może zabraknąć miejsca na opis naszej rzeki. Płynęła sobie dość szeroko rozlana przez nasze miasteczko. Niezbyt głęboka z dość silnym nurtem i na ogół piaszczystym dnem. Przy brzegach rzeka była dość mocno zarośnięta wodną roślinnością, natomiast środek rzeki był wolny od zielska, było to miejsce naszych kąpieli i w ogóle wygłupów w wodzie. Trzeba dodać, że miejscami koryto rzeki się zwężało i tam było głęboko. Jak również były miejsca wymyte przez nurt zwane przez nas „jamkami”. Tam trzeba było uważać, bo głębokość sięgała 3-4 metrów.

Rzeka służyła zimą jako lodowisko, a wiosną, latem i jesienią jako łowisko wędkarskie, pralnia, łaźnia i oczywiście kąpielisko. Może najpierw o tym niezbyt legalnym wykorzystaniu rzeki. Właściwe pranie było robione ręcznie, a nieco później w starej poczciwej „Frani”, natomiast płukanie odbywało się już w rzece. Tak jak szorowanie chodników podczas wspomnianego już wcześniej wiosennego D-day. Postępowanie niezbyt zgodne z ekologią? Na pewno, ale tak było. Takie płukanie praktykowała każda gospodyni, jeżeli dom był blisko rzeki. Zresztą można się rozpisywać na temat świadomości ekologicznej i czego tam jeszcze. Tylko pamiętajmy, rzecz dzieje się prawie pięćdziesiąt lat temu i na Kresach. A o nowoczesnych wynalazkach czyli wodociągach i kanalizacji można było tylko pomarzyć.

Ważniejszą funkcją rzeki było kąpielisko. W lecie, jeżeli tylko nie mieliśmy obowiązków domowych do wykonania, siedzieliśmy nad rzeką i dosłownie w rzece całymi dniami. Jedną z ulubionych zabaw było pływanie na dętce od koła traktorowego lub samochodu ciężarowego. Rzecz jasna, nie wszyscy mieli taki sprzęt, ale jakoś tam się nim dzieliliśmy. Inną jeszcze formą spędzania czasu nad rzeką były wspólne rodzinne, najczęściej niedzielne wypady. Wtedy szliśmy nieco dalej. Na Szymbor lub Czarny Ląd. Szymbor to miejsce położone nieco w górę rzeki Z jednej strony była łąka, płaski brzeg oraz płycizna. Z drugiej dość wysoka burta, ale brzeg ten był zarośnięty tatarakiem i raczej nie zachęcał do kąpieli. Skąd wzięła się nazwa „Szymbor” nie pytajcie bo nie mam pojęcia. Tak było przyjęte i już. Jeszcze kawałek w górę rzeki mieścił się słynny Czarny Ląd. Nie, nie miał on nic wspólnego z Afryką. Swoją nazwę zawdzięcza wysokim burtom brzegowym z czarnoziemu. Ponieważ rzeka była tutaj dość głęboka, burty te służyły nam jako trampolina. Zawsze uzbieraliśmy gdzieś w nadbrzeżnej łozinie nieco chrustu koniecznego do upieczenia kiełbasek i ziemniaków. Jednym słowem wypoczynek i plażowanie na całego.

Wspomnę jeszcze o ośrodku miejskim. MOSiR to się chyba nazywało. Można tam było wtedy wypożyczyć za okazaniem karty pływackiej kajaki. Były też zrobione baseny. Ale stanowczo odradzaliśmy te miejsce. Po pierwsze, szczególnie w niedziele był tam zawsze tłum ludzi. Dużo osób przyjeżdżało z Białegostoku. Po drugie, czystość tych basenów budziła powiedzmy zastrzeżenia. Może nie chodzi tutaj o wodę jako taką, bo baseny były wykonane bezpośrednio na rzece i zasilane jej wodą, ale tutaj niestety wkracza nasza kultura. Miejsce to było wieczorami nawiedzane przez miejscowych pijaczków. A często butelki i puszki po zakąsce lądowały właśnie w tych basenach. O skutkach nadepnięcia na coś takiego chyba nie muszę nawet pisać.

Baseny były oczywiście czyszczone, ale tylko przed sezonem, a w trakcie sezonu już nikt tego nie robił. Kiedyś chłopaki chwalili się, że wyciągnęli nawet stara taczkę. Nie będę tego nawet komentował. Zresztą komentarz jest tutaj raczej zbędny. Gdzieś w latach 90. ośrodek ten został zamknięty. Baseny, plaża, hangary na kajaki niszczały. Później podobno wykupiła ten teren osoba prywatna. Powstał tam hotel „Yard” i o ile mi wiadomo cały kompleks wypoczynkowy. Chciało by się powiedzieć i bardzo dobrze. Lepiej przecież żeby teren miał gospodarza, niż miał niszczeć i zarastać chwastami.

Na koniec opiszę chyba najbardziej przeze mnie lubianą funkcję rzeki jaką jest łowisko. To tam stawiałem swoje pierwsze samodzielne wędkarskie kroki. Wujek zrobił mi wędkę z leszczyny, do której był przywiązany kawałek żyłki. Spławik wykonany został z gęsiego pióra. Ołów pozyskiwaliśmy od kolegi, którego ojciec pracował na kolei i przynosił nam dużo zużytych plomb używanych do plombowania wagonów. Trzeba było tylko je rozklepać młotkiem i przyciąć nożyczkami do właściwego rozmiaru. Była taśma do obciążenia zestawu jak złoto. Gorsza sprawa była z haczykami. Te trzeba było kupić w „Papierni”. Tak nazywaliśmy sklep z wyrobami papierniczymi, ale między innymi był tam w sprzedaży sprzęt wędkarski. Zresztą Wujek i Tata mieli tych haczyków zapas. Inną rzeczą było nauczyć się prawidłowo wiązać haczyki na żyłce i w ogóle nauczyć się węzłów wędkarskich.

A umiejętność ta jest tak samo niezbędna dla wędkarza jak na przykład dla żeglarza. Źle związany zestaw skutkował natychmiast jego zerwaniem i nie chodzi tutaj wcale o wielką rybę, tylko najczęściej o prozaiczny zaczep. Wędkę wraz z uzbrojeniem mamy. Teraz trzeba postarać się o przynętę. Stosowaliśmy najróżniejsze przynęty. Wygrzebane na łące nad rzeką czerwone robaczki przechowywane w manerce  (lokalna nazwa puszki), pstrykozy (koniki polne) i muchy puszczane swobodnie po wodzie bez obciążenia, ciasto z mąki, kulki z miękiszu chleba. Później nauczyłem się gotować ciasto wg przepisu Taty. Przepis ten stosuję do dzisiaj. Oczywiście przynętą były też małe rybki, najczęściej kiełbie przy połowie na tzw. „żywca”. Ale do tych poważniejszych wypraw na ryby musiałem troszkę podrosnąć. Póki co brałem wędkę z leszczyny w garść, w drugą kankę i marsz nad rzekę. Ryb tam nie brakowało. Oczywiście nie były to sztuki medalowe, powiedzmy uczciwie, nadawały się raczej dla kota niż do jedzenia, ale kiedy ma się siedem czy osiem lat…

Łapaliśmy małe płotki, okonki ale przede wszystkim kiełbie. Tych stały przy piaszczystym dnie rzeki całe ławice. Najlepszą metodą było wejść do rzeki, lekko zmącić wodę i puszczać zestaw z prądem. Te rybki brały zawsze. Warunkiem było tylko to, że przynęta musiała być puszczona po dnie. Czasami udało się złapać okaz kiełbia o długości 20 centymetrów czy nawet większego. Takie okazy były tutaj nazywane „ursusami”. Opisałem na tym blogu wyprawę kiedy „pożyczyłem” od Wujka jego szczupakówkę. Był to potężny bambusowy kij składający się z trzech czy nawet czterech części łączonych za pomocą mosiężnych skuwek. Niełatwo było mi tym operować, ale za to złapałem wtedy w pierwszego w życiu szczupaka. No dobrze szczupaczka. Takie „okazy” były tutaj nazywane „kozielcami”. Kiedy z dumą prezentowałem swój połów to jeszcze dostałem dobrą burę od wujka. I to podwójnie. Po pierwsze za używanie jego sprzętu bez pozwolenia , a po drugie za zabieranie niewymiarowych ryb. Dostałem do ręki regulamin PZW i musiałem się go nauczyć. I słusznie.

Przecież wędkarstwo to także ochrona ryb. Ponadto wujek uświadomił mi bardzo ważną rzecz. Ryba, jeśli osiągnęła określony dla jej gatunku wymiar ochronny to znaczy, że co najmniej raz w życiu odbyła tarło. Analogicznie nie wolno poławiać określonych gatunków ryb w okresie ochronnym. Ale te wiadomości musiałem wkuć kilka lat później przed egzaminem na kartę wędkarską przed Komisją PZW. Uff, ale się wtedy denerwowałem, ale zdałem. Z dumą pokazałem w domu swój nowy dokument i nie wierząc szczęściu, dostałem od wujka nową wędkę, już nie z leszczyny, ale z bambusa. Nie tak wielką i ciężką jak wujkowa szczupakówka. Taką w sam raz dla mnie. Ależ Wujek sprawił mi radość. W końcu w tamtych latach wędki z bambusa to był sprzęt dopiero pojawiający się na naszym rynku.

Wędkowałem więc czasami z kolegą, ale najczęściej samemu. Starałem się obserwować wodę. Wyciągać wnioski z nieudanych wypraw, czy to aby na pewno „ryba nie brała” czy sam robiłem coś źle. Rozmawiałem ze starszymi wędkarzami. Udzielili mi niejednej bezcennej porady. Ale na ogół uczyłem się samemu. Wtedy zresztą nie było innego wyjścia. O komputerach i Internecie nie ćwierkały nawet wróble. Starałem się zdobyć książki traktujące o wędkarstwie, ale wtedy bardzo było trudno o takie pozycje. Dzisiaj mamy co innego. Ryb jest bardzo mało natomiast literatury i to w różnej formie jest tyle, ile kto chce.

Co do wyników tych wypraw. Bywało bardzo różnie. Najczęściej połów miałem tak obfity, że rybki wypuszczałem do rzeki. Nie warto było zabierać kilku czy kilkunastu sztuk. Ale bywały dni, że mogłem pochwalić się naprawdę pięknymi okazami płoci, leszczy, okoni, szczupaków, jazi czy kleni. Szkoda, że tych dni było mało. Ponieważ szczegółowo wyprawy wędkarskie będę opisywał w innym miejscu, tutaj wspomnę tylko o dalszych wyprawach nad Narew lub Biebrzę. Szczególnie Biebrza nie jest na pewno rzeką dla początkujących wędkarzy. Bagna, trudno dostępne brzegi. Ale wyniki potrafiły być wręcz znakomite. Ale pierwsza w kolejce była Narew. Jeździliśmy różnie do Tykocina, Strabli czy też w drugą stronę do Trześcianki. Wspomnę właśnie taką wycieczkę, którą zapamiętałem raczej z innych powodów niż sukcesy wędkarskie. Wstaliśmy z Bratem kiedy było jeszcze ciemno. Szybko zjedliśmy śniadanie i wymarsz.

Najpierw musieliśmy dostać się do Białegostoku. Później PKS dojechać do wspomnianej Trześcianki – około 30 km od Białegostoku już niedaleko granicy obecnie z Białorusią a wtedy z ZSRR. Ciekawostką jest fakt, że ludzie posługiwali się tutaj swoistą gwarą. Jak to się mówiło „po prostu”. Była to mieszanka języków polskiego, białoruskiego i rosyjskiego. Po kilku latach wyjazdów w tamte strony przyswoiłem sobie tą gwarę tak, że miejscowi nie byli w stanie odróżnić, czy jestem ich czy też obcy. Na marginesie kiedyś to się wkurzyłem na takiego co wyskakiwał z tekstami o „obcych”. Uciąłem mu krótko: „Człowieku, jaki obcy? Jestem Polakiem tak jak i ty i jesteśmy w Polsce u siebie”. Wracając do wycieczki. Dojechaliśmy na miejsce. Nad rzekę mieliśmy około 1,5 kilometra. Poszliśmy więc najpierw polną, piaszczystą drogą, później lśniącą brylantowymi kroplami rosy łąką.

Była to już druga połowa sierpnia i poranek, jak to na Kresach był chłodny. Ale szybko wzeszło Słońce i chłód zniknął wraz z poranną mgłą. Mokrzy do pasa dotarliśmy w końcu nad rzekę. Rozkładamy sprzęt i do roboty. Niestety ryby zbiesiły się zupełnie. Zmieniamy miejsca, próbujemy na wszelkie możliwe sposoby. Nic z tego. Na nurcie zauważyłem żerujące stada uklejek. Skoro nie ma co się lubi… Nałapaliśmy tych uklejek chyba ze setkę. Dzień szybko mijał i trzeba było myśleć o powrocie. Wtem widzę gwałtowne branie na szczupakówce. Oczami wyobraźni już widzę ogromnego szczupaka, podcinam i wyciągam szczupaka ledwo wymiarowego. Trudno. Maszerujemy ostro do wioski żeby nie spóźnić się na autobus. Czekamy. Mija kwadrans od wyznaczonej godziny odjazdu i PKS-u ani widu. W końcu podjechał ktoś prywatnym samochodem i oznajmił nam radosna nowinę.

PKS-u nie będzie i już. Róbta co chceta. I faktycznie co mamy zrobić? Zdecydowaliśmy się na 12 km marsz do Zabłudowa. Tam dojeżdża podmiejski PKS z Białegostoku to chyba jakoś dojedziemy do domu? Klnąc koncertowo na PKS i świat z satelitami ruszamy. Jednak troszkę dopisało nam szczęście. Jakiś młody człowiek podrzucił nas prywatną „Wołgą” do Zabłudowa. Nawet nie czekaliśmy długo kiedy przyjechał autobus do Białegostoku. Dobrze, ale nam był potrzebny kolejny do domu. Cóż, nie było trzech kolejnych. Dotarliśmy w końcu do domu późnym wieczorem źli na komunikację. Co zrobić, takie wtedy panowały porządki nie tylko zresztą w PKS. A jeszcze czekało nas czyszczenie połowu.

Inną wyprawą, o której wspomnę była wycieczka nad Biebrzę. Gościłem wtedy u rodziny przy samej granicy państwowej. Ponownie była druga połowa sierpnia. Nie chciało mi się wstawać bardzo wcześnie. Wyruszyłem tym razem samemu nad rzekę dopiero około siódmej. Przynajmniej nie byłem zależny od żadnej komunikacji. Za to miałem do pokonania przeszkodę innego rodzaju. Szybko przeszedłem podmokłą łąkę i wszedłem w rozległe bagno. Przejście przez nie wytyczały tyczki olchowe, lepiej było nie próbować skracać sobie drogi. Patrzyłem uważnie pod nogi żeby nie zażyć kąpieli błotnej. Uff, w końcu dotarłem do brzegu rzeki. Odcumowałem łódkę i w drogę. Rzeka była istnym wędkarskim rajem. Nurt silnie meandrował pośród bagien. Rzeka była dość głęboka, ale pełno było zatoczek z prawie stojącą wodą, zarośniętych grążelami, strzałką wodną oraz inną wodną roślinnością. Same brzegi były bardzo trudno dostępne. Raz z powodu bagien, a po drugie były silnie zarośnięte trzciną. Miejscami trzcina ta porastała prawie całą szerokość rzeki.

Płynąłem wtedy jakby przez dżunglę. Bardziej szczegółowo opiszę jeszcze wyprawy nad Biebrzę w innym miejscu. A tym razem ryby ponownie ogłosiły strajk. Nic, oprócz rybiego przedszkola nie chciało skonsumować mojej przynęty. Próbuję zmieniać metody, łowić we wspomnianych zatoczkach, na nurcie, przy trzcinie. Wszystko na nic. Ryby, jak to najczęściej bywa, nic nie doceniały moich wysiłków. Na dokładkę zaczęło się mocno chmurzyć i gdzieś w oddali usłyszałem pomruki nadchodzącej burzy. O do licha, jeszcze tylko tego mi brakowało. Tylko co teraz robić? Łódka samoróbka jest niestabilna a wiosła zastępuje długi, sosnowy drąg. Ponadto jeszcze przeprawa przez bagno w czasie burzy jakoś mi się nie uśmiechała. Postanowiłem wpłynąć głęboko jak się da w trzciny i przeczekać burzę. Zresztą odezwał się we mnie, wręcz wrodzony u wędkarzy optymizm. Burza przejdzie bokiem. Tak, tylko była drobna poprawka. Bokiem to ona mi wyszła. Na szczęście, jak zawsze miałem ze sobą płaszcz sztormowy, ale niewiele on pomagał.

Lunął rzęsisty deszcz z gradem, na dokładkę zaczął wiać silny wiatr. Do tego trzeba dodać walące co chwilę pioruny. Siedziałem więc w swojej łódce przemoknięty jak przysłowiowa kura na grzędzie i klnąc koncertowo czekałem końca burzy. Na szczęście nie była ona gwałtowna i nie trwała długo. Odeszła sobie gdzieś w dal, ale dalej padał równy dość silny deszcz. Teraz wiedziałem, że nie ma już na co czekać. Po prostu miałem to szczęście, że akurat nadszedł rozległy front niżowy, a taki deszcz może padać nawet dwa-trzy dni. Konkluzja: trzeba jak najszybciej wynosić się stąd zanim zrobi się ciemno. Energicznie odpychając się drągiem, starałem się jak najszybciej dopłynąć do miejsca cumowania łajby. Niestety ktoś dobrze powiedział, że pośpiech to zły doradca. Kiedy już dobijałem do brzegu wystarczyła chwila nieuwagi, żeby łódka straciła równowagę a wylądowałem pół w wodzie pół w błocku na brzegu. A i tak byłem już mokry, a błocko zmyje się.

Nie przejmując się już deszczem wyciągam łódź na brzeg, starannie zamykam kłódkę. Plecak na grzbiet i szybko do domu. Oczywiście zamiast iść wytoczonym szlakiem ruszam na skróty. Efekty nie każą długo na siebie czekać, raz i drugi zapadam się w błocko i czym prędzej wycofuję się do szlaku. Dobiłem w końcu do domu, ale kiedy zobaczyła mnie rodzina to przywitała znakiem Krzyża Świętego. Ubłocony, przemoczony i jeszcze bez ryb. Cóż wędkarski los. Ale co tam. Kiedy jest się młodym to i deszcze czy burze są niestraszne. Szybko zrzucam mokre ciuchy, przynoszę dwa wiadra wody ze studni i doprowadzam się do porządku. Gorzej ze sprzętem. Ten trzeba było starannie porozkładać na strychu żeby wysechł. Poradziłem sobie i z tym. Najgorsze chyba było to, że musiałem cały wieczór wysłuchiwać, jak to nierozsądnie przebywać w czasie burzy na rzece, wracać przez bagno etc. Może to i racja, tylko czy miałem na tej rzece nocować?

Te wyprawy są nieco późniejsze niż nasze dzieciństwo. W końcu nikt by nie puścił ośmioletniego brzdąca przez bagnisko na ryby i do tego łodzią. Ale nie zapomnę nigdy tak odległych wizyt u rodzony nad Biebrzą. Maleńka wioska pośród bagien. Dom kryty strzechą. Nie było oczywiście łazienki, toalety ani wody bieżącej. Z prądem też bywało różnie. Zdarzały się awarie, których usuwanie trwało dwie i trzy doby. Ale za to pamiętam podmokłe łąki pachnące kwaśnym torfem, niezapominajką, miętą, pyszne papierówki z sadu Wujka, prawdziwe mleko prosto od krowy, czy też masło wyrabiane własnoręcznie w maselnicy. Nie było komputerów, wszystkich tych portali nie wiadomo już jakich, jedyne znane komórki to te na drzewo i węgiel. Ale jakoś żyliśmy w zgodzie z otaczającą nas przyrodą. Jak wspominałem te dwie niezbyt fortunne wyprawy na ryby miały miejsce w drugiej połowie sierpnia. Niespostrzeżenie miesiąc ten dobiegł końca i znowu zaczynała się szkolna udręka. Wrzesień.

Ostatni miesiąc lata, chociaż tutaj przypominał ona bardziej jesień. Poranki i wieczory były już zimne, jednak w dzień słońce jeszcze potrafiło grzać, ale przede wszystkim dni były już znacznie krótsze. Jakby ostatnim akordem lata były wykopki, wspominałem o nich we wcześniej części opowiadania, nie sensu więc opisywać ich ponownie. Czasami gdzieś dziadek załatwił dodatkowo trochę drzewa i dochodziła dodatkowa robota z jego pocięciem i poukładaniem. Pomału trzeba było szykować ogród do zimy, ale o tym szczegółowo będzie mowa w części czwartej. Jeszcze jednym akcentem mijającego lata był festyn organizowany przez Gminę. Były tam i nasze ulubione stragany, ale nie tak liczne i kolorowe jak te na odpuśćcie. Konkursy dla dzieci, a dla dorosłych potańcówka. Ot, po prostu zabawa na pożegnanie lata. Może, żeby nie było nam żal odchodzących długich ciepłych dni.

Wiedzieliśmy, że nieuchronnie nadchodzą szarugi. Będzie wcześnie robiło się ciemno, ale przeżyjemy tam jakoś. Chciało się rzec, byle do wiosny. Oczywiście ciepłe wrześniowe czy nawet październikowe dni zachęcały do aktywności na świeżym powietrzu. Odważniejsi próbowali nawet kąpieli w rzece, ale zimna woda szybko wybijała im te pomysły. Ktoś tam się przeziębił, inny kolega zachorował na zapaleni oskrzeli. Trudno, kąpiele zostały odroczone do czerwca. Co innego wyprawy do lasu. Zresztą, jak już kilkukrotnie wspominałem, do lasu chodziłem cały rok. Ale we wrześniu pokazywały się późnojesienne gatunki grzybów. Zielonki, gąski niekształtne nazywane tutaj „siwkami”. Cały czas było bardzo dużo maślaków. Natomiast próżno już było szukać kozaków, za to wciąż można było trafić na boletusy, choć już nie tak liczne jak w sierpniu. Zresztą oczywiście bardzo dużo zależało tutaj od pogody. Ale o tych jesiennych wyprawach na grzyby napiszę więcej w części czwartej.

Czyli „… żegnaj lato na rok, stoi jesień za mgłą…” – skończę tą część cytatem z piosenki Pani Zdzisławy Sośnickiej.

Podziel się na:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • Twitter
  • Blip
  • Blogger.com
  • Drukuj
  • email

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

  • Paweł Lenart //26 paź 2022

    Witaj Wojtek! 😉

    Jeszcze raz dziękuję Ci za cały materiał i świetne opowiadania. Czyta się wybornie!

    Chcę nawiązać do jednego fragmentu z grzybobrania, który zacytuję: “W rozpaczy wszedłem we wspomniany młodnik sosnowy. Widzę z daleka kilka grzybów z czerwono ubarwionymi kapeluszami. Byłem przekonany, że to muchomory, ale coś mi ta czerwień nie pasowała. Podszedłem bliżej. I zdębiałem, przecież to najprawdziwsze czerwone kozaki. Dlaczego wyrosły w czystym sosnowym lesie, a nie przy brzozach czy osikach? Nie wiem.”

    – Ty znalazłeś wtedy po prostu koźlarze sosnowe, gatunek rzadki, dla mnie bardzo rzadki, wręcz mityczny. W swoim życiu znalazłem może 20 owocników tego gatunku. Jest on bliżej opisany tutaj: https://nagrzyby.pl/atlas?id=70

    Serdecznie pozdrawiam. 😉

  • wojek //27 paź 2022

    Witaj Paweł:)
    To Tobie trzeba podziękować za przygotowanie tak obszernego materiału no i za udostępnienie bloga. Co do kozaków. Przeczytałem o nich. Pamiętam ten zbiór pomimo upływu jakichś 35 lat doskonale. Inny kolor kapelusza niż u popularnych “czerwońców” – prawie bordowy, inna jak to nazwać faktura na trzonie. Ponadto przecięty barwił się na różowo. W tym miejscu rosło ich bardzo dużo. Powiem Ci uczciwie, że oczywiście zwróciłem uwagę na różnicę ale nie przyszło mi do głowy szukać po atlasie jaki to gatunek kozaka, także dzięki za wyjaśnienie po tylu latach:)
    Serdecznie pozdrawiam:)
    Darz Grzyb!