facebooktwitteryoutube
O Blogu Aktualności Las Grzyby Pogoda Perły dendroflory Drzewa Wrocławia Wywiady Z życia wzięte Linki Współpraca Kontakt
Aktualności - 21 kwi, 2016
- 8 komentarzy
HISTORIA GRZYBOBRAŃ POCIĄGOWYCH. CZĘŚĆ 1/5.

HISTORIA GRZYBOBRAŃ POCIĄGOWYCH

CZĘŚĆ 1/5.

ZAMIAST WSTĘPU

Dwa specjalne, kilkunasto-wagonowe pociągi pośpieszne z Górnego Śląska, wypełnione po brzegi grzybiarzami. Do tego pociąg pośpieszny z Wrocławia z kompletem 12 wagonów, załadowany do granic możliwości plus pociągi z innych miejscowości.

Ponad setka autobusów z wycieczkami i około 1000 samochodów prywatnych. Tak w wielkim skrócie, wyglądało grzybobranie w absolutnie kultowej miejscowości BYTNICA w województwie zielonogórskim na jesieni w 1992 roku!

3 DSC_0517

W nieco mniejszej ilości, ale także w zatłoczonych kompletnie pociągach, wrocławscy grzybiarze odbywali pielgrzymki do mekki Wzgórz Twardogórskich o wdzięcznej nazwie BUKOWINA SYCOWSKA. Dzisiaj, kiedy od tamtych wyjątkowych i niepowtarzalnych lat minęło prawie ćwierć wieku, chcę Wam nieco przybliżyć klimat tamtych wspaniałych czasów, kiedy KULT LASU był czymś więcej niż tylko pozyskiwaniem zbiorów runa leśnego. Były to czasy, kiedy do lasu jeździli niezwykli ludzie i wielcy, pozytywni fanatycy przyrody. We wspomnianej Mekce, tj. Bukowinie Sycowskiej, powstał pewien fenomen socjologiczny, który rozpoczął się w 1992 roku, a którego duch, zaczął być już wyczuwalny pod koniec lat 80-tych.

Opowiem Wam o początkach oraz przebiegu mojej pasji grzybobrania i fenomenu, którego byłem świadkiem i czynnym uczestnikiem. Ponieważ nigdzie w Internecie, nie znalazłem żadnego opracowania na ten temat – a setki ludzi, którzy udzielają się we wszelakich grupach, społecznościach i stronach, związanych z przyrodą, lasami i tematami grzybowymi, nie wiedzą,

czym on był – tym bardziej uznałem, że warto o tym napisać i pozostawić ślad o minionych czasach, kiedy to wycieczka do lasu odbywała się przeważnie pociągiem, a ludzie, uczestniczący w tych wyprawach, raczej nieświadomie, stworzyli coś, co się już nigdy nie powtórzy, a co niewątpliwie jest warte opowiedzenia i puszczenia w świat.

Muszę też wyraźnie podkreślić, że historia, którą opowiem, jak i przekazane informacje to wersja skrajnie netto, ponieważ materiału z prawie 30-stu lat obserwacji i uczestnictwa w tej wspaniałej przygodzie, starczyłoby na napisanie porządnej książki. Nie jest wykluczone, że kiedyś taką napiszę. Może na 35-cio lub 40-sto lecie? Czas pokaże. Moje opowiadanie składa się z pięciu części, które będę publikować na blogu w odstępach około 7-10 dniowych.

Swoją przygodę z lasem na poważnie rozpocząłem w wieku 9 lat. Sformułowanie to należy nieco wyjaśnić. Chodzi o to, że od 9-tego roku życia, zacząłem już regularnie jeździć do lasu w miesiącach maj-listopad, a nie tylko z doskoku, 2-3 razy w ciągu roku, jak to było przed 1988 rokiem. Ojciec zaczął zabierać mnie na wycieczki i uczył grzybowego rzemiosła, zbierania jagód, malin, jeżyn, podpatrywania przyrody, słuchania jej i wyczulania zmysłów na wszelkie, wydawałoby się niewidoczne i niesłyszalne, leśne dźwięki i subtelne niuanse.

A więc padło to właśnie na 1988 rok. Samochodów w tamtych czasach na polskich ulicach i drogach, było co najmniej kilkanaście milionów mniej niż obecnie. Do lasu, jeździło się głównie pociągami. Często zatłoczonymi i piętrowymi. Ale jaki w nich klimat panował! Nie narzekało się na ścisk, tłok, zimno/ciepło i inne niewygody. Teraz już wiem, dlaczego tak było.

To ludzie, którzy tworzyli tzw. GRZYBIARSTWO POCIĄGOWE, byli niezwykli. Jeżeli nie miałeś gdzie usiąść, dostawałeś propozycję: ”ja posiedzę 3 stacje, później ty i tak się będziemy zmieniać, aż dojedziemy do lasu”. Nie miałeś gdzie postawić „grzybowego sprzętu”, tj. plecaka, koszyka, itp., natychmiast coś wymyślano. Klimat w tamtych czasach był niesamowity. Ludzie bez przerwy rozmawiali ze sobą, dowcipy sypały się non stop, a jak zaczynali debatować o lesie, przyrodzie i grzybach to wytrzeszczałem oczy, słuchając ich z opadniętą szczęką, myśląc sobie „skąd oni to wszystko wiedzą”.

Pociągam do lasu, jeździły całe rodziny z dziećmi. Na jagody, maliny, grzyby i po prostu po to, żeby pokazać dzieciakom przyrodę, jej walory, piękno i natchnienie. Żeby uczyć wrażliwości i miłości do tego, co najpiękniejsze i boskie. Żeby pokazać, że nie tylko żyjemy w brudnym i dusznym mieście, w którym co chwilę można wdepnąć w psią kupę lub zostać zaczepionym przez różnego rodzaju opętańców i pomyleńców. Nikt z lasu się nie śmiał i nie mówił, że grzybobranie to zajęcie zarezerwowane dla babć i dziadków. Każdy cieszył się z wycieczki.

W czerwcu, lipcu i sierpniu – kiedy dni były najdłuższe i najcieplejsze – w lesie, siedziało się do godziny 20 – 21. Wracało się ostatnim pociągiem. Dzieciaki były wymęczone na maksa, ale nie narzekały, że się nudziły, że nie chcą już ponownie jechać, że wolą miasto. A dzisiaj?… Jak to kiedyś powiedział Einstein: „Coca-Cola i hamburgery”. Do tego dochodzi trawa, komputery, dopalacze i narzekanie na cały świat. Oczywiście i na szczęście nie dotyczy to wszystkich.

Pod koniec lat 80-tych, byłem jednym z najmłodszych uczestników pociągowej tradycji grzybowej i moim marzeniem jako dziecka stało się poznanie lasu, jego mieszkańców, umiejętność znajdowania najcenniejszych gatunków grzybów i ich znajomość. Wśród tej całej pasjonackiej grupie ludzkiej spod znaku LASU, była tzw. STARSZYZNA GRZYBIARZY.

Byli to wielcy miłośnicy lasu, znający lasy i grzyby jak własną kieszeń. Opowiadali chętnie o swoich rekordach, o tym, jak i gdzie szukać prawdziwki, koźlarze, kurki czy rydze. Ponieważ mój ojciec, obracał się w kręgu tej starszyzny już jakichś czas, to bardzo szybko, zacząłem poznawać tych ludzi, którzy nadali mi – z uwagi na mój wiek – pseudonim „Młody”.

Mówili mi, że jak będę się trzymać ojca, słuchać jego nauk, jak również ich wskazówek, kiedyś także wrócę z lasu z całym, wielkim koszem pachnących borowików lub koźlarzy. Dla mnie, słuchanie tej starszyzny i zgłębianie tajemnic lasu, było tysiąc razy lepsze niż bajki na dobranoc. Mając 9 lat do głowy mi nie przyszło, że zaczyna się w moim życiu przygoda, pasja i podróż, którą opiszę prawie 30 lat później.

WROCŁAW NADODRZE

Żeby opowiedzieć nieco dokładniej o historii grzybobrań pociągowych, której byłem świadkiem, koniecznym jest napisanie kilkunastu zdań o dworcu Nadodrze we Wrocławiu. To właśnie z dworca Nadodrza, wyruszały pielgrzymki grzybiarzy na poszczególne rejony Wzgórz Twardogórskich i to w tamtej okolicy, mieszkali najbardziej niesamowici grzybiarze, jakich w życiu poznałem.

Stacja kolejowa na Nadodrzu to przedostatni ze wszystkich wybudowanych we Wrocławiu normalnotorowych dworców, powstały w 1868 według projektu Hermanna Grapowa. Budynek dworca wzniesiony z czerwonej nieotynkowanej cegły ma długość 190 m nawiązując do modnych w Niemczech lat 60. dziewiętnastego wieku stylów historyzujących.

Trójkondygnacyjny korpus dworca posiada trzy ryzality, z czego środkowy, czterokondygnacyjny, poprzedzony jest arkadowym portykiem. Modernizację dworca rozpoczęto w 1912, a dokończono po I wojnie światowej w latach dwudziestych XX w., przebudowując tunele i perony, a także dokonując zmian w części towarowej. Na stacji zatrzymują się pociągi osobowe i pośpieszne wszystkich przewoźników świadczących usługi przewozów pasażerskich na Dolnym Śląsku (PKP Intercity, Przewozy Regionalne, Koleje Dolnośląskie).

Od kilku lat, dworzec zyskuje na świetności, dzięki, m.in. unijnemu wsparciu. Wymieniono już całe zadaszenie na peronie drugim. Dobudowano kilka ławek, który w latach 90-tych były zawsze towarem deficytowym na dworcu oraz zabezpieczono śmietniki przed amatorami złomu.

Zamontowano również tabliczki z zakazami: palenia i dokarmiania gołębi. Wnioskuję, że wróble, kawki i inne ptactwo, które fruwa i kręci się wokół dworca, można częstować kanapkami. ;))

Wnętrze dworca pomalowano i odnowiono. Sprawia teraz wrażenie czystego i estetycznego. Samo zejście na perony po schodach do tunelu, przypomina kadr z jakiejś gry-strzelanki, typu Wolfstein, Doom lub Quake. Na Nadodrzu kręcono wiele filmów. Ostatnio w lipcu zeszłego roku. Jakie zdziwienie można było zauważyć na twarzach niektórych pasażerów, kiedy – wchodząc na dworzec, zobaczyli napis Berlin Schlesischer

Całe towarzystwo grzybowo-pociągowe, odjeżdżało z peronu drugiego ponieważ to właśnie tam przyjeżdżał pierwszy pociąg do Oleśnicy, najczęściej w okolicach godziny 4:30 – 5:00. Tam, przesiadaliśmy się na pociąg w kierunku Ostrowa Wielkopolskiego. Kiedyś nie było takiego ciągłego zmieniania rozkładu jazdy i bajzlu na PKP, jaki jest obecnie. Rozkład jazdy przeważnie obowiązywał przez cały rok. Teraz zmieniają go co 2-3 miesiące z poprawkami w między czasie.

W bliskim sąsiedztwie dworca Nadodrze, znajduje się Plac Powstańców Wielkopolskich i Park Staszica, które w ostatnich latach przeszły przez gruntowny remont. Szczególnie istotne zmiany zaszły na Placu, który – pomimo, że wygląda teraz bardzo ładnie – stracił coś ze swojego, dawnego charakteru.

Miejsca te były grzybowym centrum informacyjnym wśród całej, grzybowej paczki. Wtedy nie było tak olbrzymiej informacji o występowaniu grzybów, z jaką mamy do czynienia obecnie. Nie było telefonów komórkowych, portali społecznościowych i Internetu.

Jeżeli chciałeś zdobyć informację „prosto z lasu”, musiałeś wyjść na pociąg i zobaczyć, z czym ludzie wracają z leśnej wyprawy. Tak zwane wychodzenie na zwiady było również fenomenem. Grzybiarze, czekając na pociąg z lasu, wymieniali się informacjami, zażarcie dyskutowali i planowali wycieczki.

W oczekiwaniu na najświeższe, leśne wiadomości, często popijali też piwko. ;)) Ponieważ na dworcu mamy dwa wyjścia – jedno z holu głównego, drugie – z tunelu bocznego, „zwiadowcy” dzielili się na dwie grupy i obstawiali oba miejsca. Przez taki patrol, nikt nie mógł przejść niezauważony. Z boku, bardzo śmiesznie to wyglądało.

Z jednej strony i z drugiej strony dworca, stała grupa około 15-20, (czasami więcej) osób, która śledziła oczami wszystkich przyjezdnych pasażerów, „podejrzanych” o pobyt w lesie. Jeżeli ktoś niósł ze sobą najczęściej spotykany, grzybowy sprzęt, tj. wiadro lub koszyk, wszystkie oczy zwiadowców celowały w ich zawartość.

Często ci, którzy przyjechali z lasu, byli członkami tej społeczności, zatem nie budziło to ich zdziwienia. Zatrzymywali się, pokazywali zawartość swoich pojemników i mówili o sytuacji w lesie. Inaczej było z grzybiarzami niewtajemniczonymi, którzy nie wiedzieli, o co chodzi tej bandzie, gapiącej się na wszystko i wszystkich. ;))

Gdy pociąg już wjeżdżał na stację, wśród zwiadowców było widać emocje, poruszenie i nerwowe oczekiwanie. Dyskusje kończyły się i z ogromnym napięciem oczekiwano na pierwsze osoby wracające z lasu. Jeżeli informacje były pomyślne, tzn. ktoś wracał z grzybami i mówił o zaczynającym się wysypie, decyzje o wycieczce na następne dni zapadały natychmiast. Co bardziej niecierpliwi (także ja), kupowali już bilety na planowany dzień wycieczki.

Od lat 90-tych do czasów współczesnych, dworzec i teren do niego przylegający, zmienił się zasadniczo. Te zmiany wciąż trwają, tylko jedna rzecz się nie zmieniła. To Słońce, które wstaje w tym samym miejscu i które oświetla mury dworca płomiennym kolorem. Podsumowując jednym zdaniem – Wrocław Nadodrze to bardzo istotna i wyjątkowa część układanki grzybobrań pociągowych. Gdy będziecie oglądać te zdjęcia, postarajcie sobie wyobrazić ogromną armię grzybiarzy, która w tych miejscach, przetaczała się w latach 90-tych. ;))

Podziel się na:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • Twitter
  • Blip
  • Blogger.com
  • Drukuj
  • email

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

  • Sznupok //21 kwi 2016

    A miewasz takie przyjemne uczucie „w dołku” czy w żołądku od wyjścia z domu, przez cały czas podróży ,aż do wejścia do lasu ? Jeśli planujemy wypad , to od momentu decyzji : ”jedziemy” czuję coś na kształt „głodu” przyszłych wrażeń , które mija dopiero po kilku pierwszych krokach i pierwszych wrażeniach , obrazach , zapachach i dźwiękach . I twierdzę , że nie da się z tego skutecznie wyleczyć . A zresztą po co? PS czekamy na następne odcinki 🙂

    • Paweł Lenart //24 kwi 2016

      To uczucie “w dołku” mam zawsze jak jadę do lasu. 😉 Zakochani mówią na to “motylki”. ;-)) Wspaniałe jest to, że jadąc na wycieczkę, nigdy nie wiesz, co znajdziesz, odkryjesz i czym jeszcze zaskoczy Cię las. Wyleczyć się z tego nie da i bardzo dobrze. 😉 Najlepszym antidotum jest… wycieczka do lasu. 😉 Jak już wyruszam z Wrocławia to gdybym mógł – popchałbym pociąg, żeby szybciej znaleźć się w lesie. Natomiast jak jadę, przez las to czasami dziwne myśli do głowy mi przychodzą… Np. o pociągnięciu za hamulec i wystartowaniu do lasu… Tego nie zrobię bo mam w miarę poukładane w głowie ;)), ale pomyśleć sobie można. 😉
      Odcinek nr 2 będzie pod koniec następnego tygodnia.; )) Pozdrawiam Was serdecznie. 😉

  • Mariusz //28 kwi 2016

    yhh… rano popędze do lasu… 🙂 pozdrawiam wszystkich

    • Paweł Lenart //29 kwi 2016

      Daj znać o efektach buszowania. 😉 Pozdrawiam! ;))

  • Mariusz //03 maj 2016

    Witam sorry że dopiero teraz ale czasu brakło na opowiadanie o poszukiwaniu… Efekt taki że prawie wdepnąłem na byka który sobie spał i mnie troszki nastraszył a kilka minut później grupka dzików wyprosiła mnie z lasu…

    • Paweł Lenart //09 maj 2016

      Pomimo braku grzybów, emocji Ci nie zabrakło… 😉 Gdyby wszyscy ludzie tak się “spóźniali” to nie byłoby spóźnień. 😉 Na grzybki chyba jeszcze poczekamy bo pani pogoda, ponownie robi grzybiarzom z Dolnego Śląska koło nosa. Brak opadów. ;-( Pozdrawiam. 😉

  • pieprznik //30 mar 2017

    Niesamowita historia!
    A to uczucie “w dołku”, o którym piszecie – oj, jak ja to dobrze znam. Do lasu jadę jak na skrzydłach. Gorzej z powrotem;) Dobrze, że zawsze można powrócić.

    • Paweł Lenart //01 kwi 2017

      Dziękuję Marianno. 😉
      Dokładnie tak było. I pomyśleć, że kilkanaście lat temu nie miałem pojęcia, jak to wszystko, szybko minie… Czasami chciałbym wrócić na moment do tamtych czasów. Pozdrawiam. 😉